poniedziałek, 17 listopada 2014

Zniszcz Ten Dziennik

    Weronika, powiem Ci, że zmotywowałaś mnie do pobudzenia swojej wyobraźni. Sam dziennik jakoś nie jest mi chyba za bardzo potrzebny, ale jakąś historyjkę opowiadającą zniszczenie tego cudownego przedmiotu chyba uda mi się sklecić. 






ZNISZCZ TEN DZIENNIK - HISTORIA PRAWDZIWA



     To był chłodny, listopadowy wieczór. Wiatr za oknami tańczył beztrosko z liśćmi, a gwiazdy schowały się gdzieś daleko za szarymi chmurami. Ulice były puste i gdyby nie to, że czasami można było usłyszeć szczekanie psa z oddali i kraczące z głodu wrony, każdy odwiedzający te miejsce stwierdziłby, że Vilingham zostało już dawno opuszczone przez jakiekolwiek żyjące istoty. Światło leniwie wylewało się z latarni, a w powietrzu czuć było niepokój. Pomimo tak niesprzyjającej aury, zawsze chętnie odwiedzałem swoich dziadków. Mieli oni duży dom z ogrodem, który widać było przez okno w salonie. Tam też był kominek - moje ulubione miejsce. Wieczory babcia spędzała w kuchni przyrządzając najdziwniejsze potrawy jakie tylko można sobie wyobrazić. Zresztą, ona całe życie spędza w kuchni, ale to jest właśnie to, co sprawia jej przyjemność - gotowanie. Tym bardziej, kiedy przyjeżdżają goście. Zawsze wszyscy chwalą ją za umiejętności kulinarne, chociaż ona sama twierdzi, że każdy może tak gotować. No cóż... Dziadek to typowy wariat - zawsze znajdzie coś do roboty: a to przytnie róże w ogrodzie, a to umyje samochód - zawsze coś. Babcia mówi, że jedynie kiedy my przyjeżdżamy, grzecznie siedzi w domu. Lubię spędzać czas z moim dziadkiem choćby dlatego, że zawsze mieliśmy wiele wspólnych tematów do rozmów - on chyba też to lubi. Wszystkich historii, które mi opowiedział, nie jestem w stanie zliczyć. Tego wieczoru usiedliśmy oboje ze szklanką whiskey w dłoniach na bujanych fotelach w salonie. Drewno w kominku toczyło zaciętą, chociaż nierówną walkę z ogniem. 

     Dawno, dawno temu, kiedy byłem mniej-więcej w twoim wieku - zaczął dziadek - pojechaliśmy ze znajomymi na weekend do Paryża. Nikt z nas nie miał skończonych 25 lat, chociaż niektóry wyglądali na panów w średnim wieku - zaśmiał się. Pamiętam do dzisiaj wzrok Twojej babci, kiedy pierwszy raz nocą ujrzała wieżę Eiffla. Miała ten sam blask w oczach, kiedy chwalicie jej dania - znowu zażartował. W sumie było nas pięć osób i jedynym problemem było to, że nie mieliśmy gdzie spać. Pierwszą noc spędziliśmy pod gołym niebem, ale dziewczyny powiedziały, że to był pierwszy i ostatni raz. Drugiego dnia zaczęliśmy szukać jakiegoś niedrogiego hotelu, co wierz mi, nie jest takie proste tym bardziej, kiedy w portfelu jest tak pusto, że echo odpowiada same sobie. Na jednej z ulic obleganych przez turystów stał starszy pan z tabliczką "Hébergement pas cher" (tani nocleg). Podeszliśmy do niego bez wahania. Nikt z nas nie spodziewał się, że tak właśnie zaczyna się największa przygoda, jaką kiedykolwiek, ktokolwiek mógłby przeżyć. 

     Starszy Francuz był bardzo miłym człowiekiem i postanowił dać nam nocleg za darmo pod warunkiem, że kiedy będziemy wyjeżdżać, coś od niego zabierzemy. W Paryżu spędziliśmy dwa cudowne dni - zwiedziliśmy wszystkie możliwe atrakcje, a jak się pomyślało to i jeszcze można było na tym zarobić - mój dziadek brzmiał tak, jakby ktoś nagrał audiobook-a. Mówił bez zacięcia, akcentował te wyrazy, które powinien, a cała historia wciągnęła mnie zanim jeszcze zaczęła się na dobre. Ostatniego dnia wstaliśmy wcześnie rano - kontynuował - gospodarz dał nam jeszcze prowiant na drogę i... mały, niepozorny dziennik. Zapytany dlaczego nam go oddaje, wzruszył tylko ramionami stwierdzając, że po prostu chce się go pozbyć, a nie chce go wyrzucać. Kiedy spojrzałem na niego, gdy już odchodziliśmy, miałem nieodparte wrażenie, że mu ulżyło. Czekała nas długa droga. Pociąg jechał bardzo powoli i w dodatku zatrzymywał się na każdej stacji, która była po drodze. Wszyscy poszli spać, a ja mimo tego, że byłem zmęczony, nie mogłem zasnąć. Postanowiłem, że przyjrzę się dokładniej dziennikowi, który dostaliśmy od tego starszego pana - w jakiś sposób musiałem zabić nudę. 

      Notes był pusty. Przejrzałem każdą stronę po kolei i nie znalazłem choćby kleksa zrobionego z atramentu oprócz numeracji - kartki były śnieżnobiałe. Jedynym wyjątkiem była pierwsza z nich, na której widniało jedno zdanie napisane dziwnym, czerwonym kolorem. Brzmiało ono: ZNISZCZ MNIE. 

      - Zniszcz mnie? - zapytałem nie dowierzając.
     - Dokładnie tak - odparł cichym głosem - to nie był zwykły dziennik. Nie mam pojęcia dlaczego to zrobiłem, ale postanowiłem wyrwać tę kartkę. Zrobiłem to, wyrzuciłem ją do kosza, który wisiał na ścianie, a dziennik schowałem z powrotem do plecaka. Zasnąłem.

      Obudziła mnie Twoja babcia, kiedy dojeżdżaliśmy na miejsce. Wróciliśmy do domu, Drugiego dnia rozpakowywaliśmy rzeczy. Babcia wzięła dziennik do ręki i zaczęła mu się przyglądać,

      - Zniszcz mnie - tylko to? - zapytała.

      Wzdrygnąłem się. Przecież kartkę z tym napisem wyrzuciłem do śmietnika w pociągu. Zabrałem jej dziennik. Na pierwszej stronie widniał ten sam napis, który ujrzałem pierwszy raz. Zamarłem. Przez chwilę pomyślałem, że może to jest sen, a my wciąż jesteśmy w drodze do domu. W tym momencie zrozumiałem dlaczego ten miły człowiek podarował nam taki prezent. Coś musiało być z tym notesem nie tak. Zacząłem szukać informacji na temat ksiąg, które podobno miały magiczną moc. Wydawało mi się to absurdalne, ale coś kierowało mną właśnie w tym kierunku. Po kilku godzinach spędzonych w bibliotece udało mi się znaleźć coś, co idealnie pasowało do naszej zdobyczy.

     2500 lat p.n.e. na terenie byłej Francji żyło plemię zwane "Olololo, bolololo". Charakteryzowało się tym, że jego społeczność do perfekcji opanowała sztukę posługiwania się przeróżnymi rodzajami magii. Ci ludzie byli pierwszymi, którzy zaczęli posługiwać się pismem i spisywać swoje dokonania - tak przekazywali wiedzę z pokolenia na pokolenie. Jako pierwsi stworzyli również swoje własne prawo, które obowiązywało członków plemienia. Najgorszą karą dla skazanego było wygnanie. Niemniej, taki delikwent miał też możliwość powrotu. Aby móc na nowo stać się członkiem plemienia, musiał on jednak wykonać bardzo trudne zadanie. 

     - Jakie? - zapytałem z zaciekawieniem.

      Każdy wygnaniec dostawał magiczny dziennik, który musiał zniszczyć. Problem polegał jednak na tym, że nie dało się zrobić tego "ot tak". Skazany otrzymywał instrukcję zniszczenia tego przedmiotu krok po kroku - nie dało się pominąć żadnego z punktów, ponieważ był to jedyny sposób na zniszczenie dziennika. Magia jaką posługiwali się kapłani Olololo, bolololo była tak potężna, że nikt nie był w stanie się jej przeciwstawić. W naszych czasach powiedzielibyśmy, że kodowali dziennik tak, że działał on tylko według konkretnego schematu - jeśli coś zostało pominięte, nie dało się osiągnąć pożądanego efektu, czyli jego zniszczenia. Dziennik poddawał się jedynie wtedy, kiedy zadania wykonywane były po kolei. Taka forma kary dla wygnańca miała pobudzić w nim kreatywne myślenie, co - jak wierzyli tubylcy - sprawiało, że człowiek się zmieniał i miał (z założenia) nie popełniać już więcej tych samych zbrodni. Jeśli nie wykonał zadania, przeważnie ginął z niewyjaśnionych przyczyn. Udało mi się dowiedzieć, że zachowały się dwa egzemplarze tych niezwykłych przedmiotów: jeden leżał zamknięty w brazylijskim muzeum a drugi... krążył gdzieś po świecie. Na szczęście książki do których udało mi się dotrzeć, opisywały po kolei co trzeba zrobić, aby dziennik zniszczyć i w większości kolejność zadań pokrywała się pomimo tego, że książki były różnych autorów i wydawane były w różnym czasie. 

     Zadania były różne, bo np. od spalenia jednej ze stron po dziurawienie jej tępym narzędziem. Dziennik trzeba było m.in. zamrozić, zdeptać, zalać wodą... A wszystko to po to , by przeżyć. Najgorsze i najcięższe było ostatnie zadanie - trzeba było wymyślić sposób na sprawienie mu bólu, ale taki, który nie został wymieniony w poprzednich zadaniach. 

      - Udało Ci się?
      - Jak widać tak, skoro właśnie siedzimy tu razem - zaśmiał się dziadek.
      - Więc?

      Wiedziałem, że muszę wejść na wyżyny swojej kreatywności. Wciągnąłem się w tą chorą grę i chciałem zakończyć ją w sumie tylko po to, aby znowu przez chwilę być z siebie dumny. Długo zastanawiałem się nad tym, jak dokonać destrukcji tego magicznego przedmiotu. W końcu wymyśliłem coś, co wydawało mi się naprawdę mocnym uderzeniem na koniec. Przy krawędzi okładki wywierciłem dziurę na wylot. Następnie na dziennik zapiąłem maleńką kłódkę tak, by nie można było go otworzyć. Następnie udałem się na zlot psycho-fanek Justina Biebera. Stanąłem pomiędzy pięciotysięcznym tłumem napalonych, wzdychających niewiast i krzyknąłem: TO JEST DZIENNIK, W KTÓRYM ZNAJDUJĄ SIĘ PRYWATNE, NAGIE ZDJĘCIA JUSTINA. No i rzuciłem dziennik w tłum - reszta podziała się sama...



     No i to byłoby na tyle. Właśnie taki sposób na zniszczenie dziennika przyszedł mi o 02:31 w nocy. Zapraszam do zaglądania na bloga BABA ZA KLAWIATURĄ ;)


sobota, 15 listopada 2014

Bezinteresowność...

    Zwierzęta to istoty, które kochają zawsze bezinteresownie, a jeśli już to zrobią, są przyjaciółmi na całe życie. Ja jestem tym typem człowieka, który nie przepada za kotami, a ponad wszystko ubóstwia psy. W dzisiejszym blogu poznacie Orso - psiaka, który kilka tygodni temu stał się moją największą miłością. Zapraszam do lektury ;)



     W moim rodzinnym domu od zawsze były obecne zwierzęta. Kiedy byłem małym chłopcem miałem psa i królika. Oprócz tego miałem też kilka chomików. To właśnie chyba przez to, że rodzice pozwalali nam na zwierzęta, dzisiaj mam w sobie coś, co sprawia, że czuję silną potrzebę posiadania zwierzaka. 

     Po przeprowadzce do Osowca - wioski w której się wychowałem - przygarnęliśmy kundelka. Był to pies średnich rozmiarów, którego wyróżniało to, że kiedy postawił uszy wyglądał jak nietoperz z czterema nogami. Był z nami kilkanaście miesięcy. Ogólnie był to pies, który miał dużo swobody, bo po prostu był wypuszczany na podwórko i rzadko wyprowadzaliśmy go na smyczy. Pewnego dnia zniknął i nigdy już nie wrócił. Kilka lat później za sprawą mojego młodszego brata kupiliśmy Labradora. Los tak chciał, że akurat w momencie, kiedy wzięliśmy ją do siebie ja byłem po operacji i całe dnie spędzałem z nią w domu. Zakochałem się w tym psie i dzięki niej poznałem, co znaczy przyjaźń między psem a człowiekiem. Rozmawiałem z nią, wychodziłem na kilkugodzinne spacery w środku nocy. Nela miała dwie własne zasady:

* kiedy Patryk budził się rano, potrzebowała minimum 10 minut na pieszczoty -wystarczyło, żebym tylko podniósł głowę z poduszki, a ta od razu wskakiwała na łóżko domagając się głaskania.

* kiedy Patryk spał i przypadkiem "zwolnił" poduszkę / kołdrę ta bez pytania przywłaszczała je sobie, uciekając z nimi w różne miejsca mieszkania


NELA


     Kiedy wyprowadziłem się z domu chyba największym problemem było dla mnie to, że nie miałem psa. Samotne spacery w środku nocy nie były już takie same i kiedy jechałem do domu zawsze starałem się jak najwięcej czasu spędzić z Nelą. Niestety, moja mama zmuszona była oddać ją ze względu na to, że nikt nie mógł poświęcić jej tyle czasu ile potrzebowała. Wtedy mieszkałem w akademiku i powiedziałem sobie, że jak tylko przeprowadzę się do swojego mieszkania to adoptuję psa - tak też zrobiłem.




     Niecałe trzy miesiące temu wynająłem mieszkanie. Kiedy już ogarnąłem wszystkie kwestie związane z przeprowadzką i przyzwyczaiłem się do nowego miejsca, zacząłem szukać psa. Miałem adoptować suczkę Labradora z fundacji jednak otrzymałem telefon, że znaleźli dla niej lepszy dom niż moje małe mieszkanie. Tego samego dnia pojechałem do schroniska i na nowo poczułem jak to jest zakochać się w czworonożnym kumplu. Jadąc do naszego schroniska w Opolu wiedziałem jakiego psa szukam - chciałem dużego, starszego czworonoga i znalazłem. Orso to ośmioletni mieszaniec Owczarka Niemieckiego z Husky. Ponad dwa lata temu wolontariuszka schroniska zauważyła go błąkającego się pod śmietnikami na jednym z opolskich osiedli. Pies był zagubiony, chudy i chory. Na szczęście personel schroniska dał mu szansę i nie został uśpiony. W ciągu dwóch lat Orso przybrał na wadze, wyzdrowiał i na nowo zaufał ludziom. 

     Od ponad miesiąca Orso mieszka ze mną i czasami mam wrażenie, że przeżywa jeszcze raz swoje życie - tak na nowo. Moi znajomi mówili mi, żebym wziął psa ze schroniska, bo takie zwierzęta zawsze okazują swoją wdzięczność. Nie do końca w to wierzyłem, ale postanowiłem, że spróbuję. Dzisiaj wiem, że to była jedna z najlepszych decyzji w moim życiu. Orso to przede wszystkim pies, który jest bardzo dobrze ułożony i pomimo swojego wieku bardzo szybko się uczy. Bez problemu przychodzi na zawołanie nawet wtedy, kiedy rozpraszają go np. inni ludzie. Wykonuje wszystkie niezbędne komendy, które ułatwiają nam współpracę - siad / na miejsce / noga itp. Moi znajomi mieli też rację co do okazywania wdzięczności - ten pies nie opuszcza mnie niemal na krok: gotuje ze mną, sprząta mieszkanie, ogląda mecze, gra na kompie i nawet chodzi ze mną do łazienki (to akurat jest średnia opcja). Orso ewidentnie potrzebuje miłości i śmiało można nazwać go wielką, żywą przytulanką. Wystarczy jedno słowo a już wtula się i cieszy tak, że czasami mam wrażenie, że zaraz odpadnie mu ogon - to chyba wynika z tego, że przez dwa lata (może więcej) nie poświęcano mu tyle uwagi, ile by potrzebował. Jednym zdaniem - to mój nowy przyjaciel, za którego już teraz dałbym się pociąć.

    


     Kiedy zdecydowałem się na psa bałem się tylko tego, że po powrocie z pracy moje mieszkanie będzie zdemolowane. Na szczęście moje obawy szybko zostały rozwiane. Gdy otwieram drzwi do mieszkania w progu wita mnie szczęśliwy, ogromny zwierzak, który przez poprzednie dziewięć godzin grzecznie spał. Niektórzy powiedzą, że to męczące dla psa, kiedy zostaje sam na tak długo - ja się z tym nie zgodzę. Właśnie dlatego, że pracuję i spędzam sporo czasu poza domem, chciałem adoptować dorosłego psa, a nie kupować szczeniaka. Dodatkowo psy ze schroniska (a tym bardziej te, które tak jak Orso były tam bardzo długo), przyzwyczajone są do tego, że zostają same. W schronisku mieszkają w małych kojcach - mój pies ma do dyspozycji całe mieszkanie. Może wybrać sobie, czy chce spać w swoim legowisku, w kuchni na kafelkach, czy np. w pokoju na panelach. Ma miejsce do tego, by wziąć swoją zabawkę i się pobawić. Poza tym, dorosłe psy są zdecydowanie spokojniejsze niż szczeniaki, a mój Orso to już w ogóle oaza spokoju. Kiedyś z ciekawości, co robi mój pies, kiedy nie ma mnie w domu włączyłem stream z kamerki internetowej w laptopie, którego postawiłem na meblach, widząc niemal cały pokój. Włączyłem transmisję kilka razy kiedy byłem w pracy - za każdym razem ukazywał mi się obraz mojego psa, który śpi jak zabity. Uważam, że mój pies jest ze mną szczęśliwy...



     Dużo osób pyta mnie dlaczego Orso ma takie dziwne oczy - już spieszę z wyjaśnieniem dla tych, którym to samo pytanie nasunęło się w momencie oglądania zdjęć. Orso ma wadę wzroku spowodowaną tym, że jest już staruszkiem - widzi po prostu gorzej niż zdrowe psy. Niemniej, nie przeszkadza mu to w zabawie, przy wychodzeniu na spacery itd. Czasami tylko niefortunnie uderzy się o coś, ale przez to, że jest spokojnym psem i nie wariuje, raczej nie są to bolesne uderzenia. Oprócz tego Orso jest zdrowy i mam nadzieję, że spędzę w jego towarzystwie jeszcze wiele lat.



To byłoby na tyle jeśli chodzi o dzisiejszy wpis. Ja zabieram się za szykowanie kolacji, a później lecimy z moim ziomeczkiem na dłuuuugi spacer. Trzymajcie się!

Patryk

piątek, 14 listopada 2014

Może zostaniemy przyjaciółmi?

    Temat dzisiejszego bloga jest dość elastyczny i tak naprawdę "ile osób, tyle opinii". Zapewne domyśliliście się o czym będzie ten wpis, jak tylko przeczytaliście jego tytuł. Ilu z Was wierzy w przyjaźń damsko-męską? 
    
     Kwestia stosunków między kobietami a mężczyznami często pojawia się podczas luźnych spotkań ze znajomymi. Ilekroć poznawałem nowe osoby, po jakimś czasie padało pytanie, czy jestem zwolennikiem takich relacji i czy w ogóle myślę, że jest możliwe, aby między kobietą a mężczyzną wytworzyła się relacja czysto przyjacielska. Jakie jest moje zdanie w tej kwestii? Zapraszam do lektury. ;)



    Mam 22 lata i przez większość mojego życia zdecydowanie lepsze stosunki miałem z kobietami. Nie do końca wiem z czego to wynika i dlaczego tak się dzieje, że kobiety mi ufają - czasami bardziej niż innym istotom z planety Venus. Odkąd pamiętam, obracam się w towarzystwie dziewczyn i jakoś niespecjalnie mi to przeszkadza. Uważam, że przyjaźń damsko-męska istnieje i ma się bardzo dobrze. Wystarczy do takich relacji podejść z zimną głową, a wszelkie opinie, że "zawsze ktoś się wyłamie" można śmiało wyrzucić do kosza, a później ten kosz spalić z uśmiechem na ustach. 

   Nie zajęło mi dużo czasu znalezienie w moim życiu intensywnych znajomości, które nigdy nie przekroczyły granicy czystej przyjaźni - doliczyłem się ich co najmniej dwóch. Co najmniej, bo było ich więcej, ale niektórych nie liczę, bo dzisiaj jedyne, co mi z nich pozostało to miłe wspomnienia. Pisząc tego bloga analizuję je i staram się znaleźć powody, dlaczego z tymi kobietami potrafię się dogadać i dlaczego nigdy w naszych relacjach nie pojawiła się iskierka pożądania. Póki co, nie mogę znaleźć odpowiedzi. Na takie znajomości nie ma chyba reguły i jasno określonych warunków jakie trzeba spełnić, by osiągnąć tak wysoki pułap i z niego nie spaść, nie przekraczając granicy, która jest tak naprawdę bardzo cienka. 

   Tak właściwie, czym jest przyjaźń? Dla mnie to coś, dzięki czemu masz ochotę ruszyć rano dupę z łóżka, bo wiesz, że zawsze ktoś jest z Tobą. Na portalach typu kwejk.pl pojawia się wiele definicji przyjaźni i mimo tego, że są przeważnie humorystyczne, zawierają w sobie samą prawdę. Przecież przyjaciel to ktoś, kto odbierze od Ciebie telefon w środku nocy i przyjedzie pomóc Ci zakopać zwłoki (tę definicję lubię najbardziej). Przyjaciel to ktoś taki, kto nie pyta Cię czy może otworzyć Twoją lodówkę, robi Ci non stop głupie żarty i w większości sytuacji się z Tobą droczy. Przyjaciel to ktoś, kto opierdoli Cię z góry na dół, kiedy masz zamiar wpakować się w kłopoty, a kiedy nie uda mu się przemówić Ci do rozsądku to przynajmniej będzie Twoim towarzyszem w celi. Ja mam obok siebie właśnie takich ludzi i w większości są to kobiety. Strasznie korci mnie opisanie tu kilku sytuacji, które przychodzą mi do głowy z tymi ludźmi w roli głównej, ale są one zbyt kompromitujące, zbyt osobiste lub po prostu mają na sobie obietnicę "nikomu o tym nie mówimy". W przyjaźni damsko-męskiej, kiedy jesteś facetem, fajne jest to, że np. kiedy idziecie razem do kina to ludzie nie patrzą na Was dziwnie (a co jeśli dwóch kumpli idzie do kina?). Oprócz tego kobieta czasami przyniesie Ci piwo (a o tym marzy większość facetów), kobieta pójdzie z Tobą na spacer, na zakupy. Przyjaciółka to fajna sprawa zwłaszcza wtedy, kiedy lubi gotować. Oglądanie meczu z przyjaciółką to też dobra opcja pod wieloma względami. Tych plusów przyjaźnienia się z kobietą można wymieniać i wymieniać. Oczywiście, większość z nich jest bliźniacza względem przyjaciela-kumpla, ale ja i tak uważam, że z kobietami można więcej. Dziewczyny bardziej się przywiązują i o wiele więcej uwagi poświęcają takim relacjom, i pewnie wynika to z tego, że po prostu szybciej się przyzwyczajają - przecież przyzwyczaić można się do wszystkiego. 

    


     Mocny gif, nie?


    Przyjaźń damsko-męska budzi wiele kontrowersji. Ostatnio w mediach (tych klasycznych i internecie), na tapecie pojawił się temat tzn. friends with benefits. Zastanawia mnie dlaczego niektórzy ludzie oburzają się, kiedy ktoś np. zaczyna o tym rozmowę. Przecież ludzie, którzy "bawią się" w takie coś są przeważnie dorośli i świadomi tego, co robią. Nikt za nich nie umrze, nikt ewentualnie nie będzie za nich płakał po nocach, więc po co te wielkie poruszenie i targanie swoich nerwów? No, ale to jest kwestia, która dotyczy tak naprawdę wpieprzania się kogoś w cudze życie, a to nie jest tematem tego wpisu. Zacząłem ten akapit w taki sposób, bo zmierzam do "innej wersji" przyjaźni między kobietą a mężczyzną. Chodzi mi o sytuację, kiedy dwie strony mają się ku sobie, a i tak nic z tego nie wynika. Takie relacje można nazwać przyjaźnią tylko wtedy, gdy i on, i ona są tego świadomi i jest to ich wspólna decyzja - jeśli któreś z nich chce czegoś więcej, to już nie jest przyjaźń. Do rzeczy - nie mówię tu o znajomości, która kończy się pójściem do łóżka...

     Ona go jara - jest naprawdę piękną dziewczyną. Może nie jest to jego ideał kobiecości, ale kręci go jej wygląd: ciało, styl ubierania się, fryzura, oczy... Oprócz tego jest inteligentna i chyba to jara go jeszcze bardziej. Potrafi być zimną suką i słodkim aniołkiem. Jest bezpośrednia i nie boi się rozmowy na żadne tematy. Lubi wypić piwo, obejrzeć mecz, pograć na Playstation, obejrzeć dobry film i zapalić blanta. Poza tym ma kilka innych cech, które mu odpowiadają. 

     On ją jara - jest naprawdę przystojnym facetem. Może nie jest to jej ideał mężczyzny, ale kręci ją jego wygląd: fajna klata, styl ubierania się, fryzura, uśmiech... Oprócz tego jest inteligentny i to chyba jara ją jeszcze bardziej. Potrafi być chamskim skurwielem i potulnym barankiem. Jest bezpośredni, ale z klasą. Mimo tego, że nie lubi chodzić na zakupy, spaceruje z nią godzinami po galerii. Lubi napić się wina, obejrzeć dobry film, wyjść na spacer. Jest czuły i opanowany. Zawsze wie jak znaleźć wyjście z opresji. Ona czuje się przy nim bezpiecznie.

    A oni nic - po prostu się przyjaźnią. Oboje wiedzą, że gdyby byli razem, pozabijaliby się po pięciu minutach (no, może przesadzam). Doskonale zdają sobie sprawę z tego, że nie są dla siebie stworzeni pomimo tego, że czują się w swoim towarzystwie doskonale. Nie mają oporu przed tym, by w swoim towarzystwie np. zmienić ciuchy. Ona zakłada jego koszule, a on śpi przy niej w samych bokserkach. Poza tym, nie dzieje się nic. Nie przekraczają pewnej granicy, nigdy nie robią zbyt dużego kroku i czują się z tym cholernie dobrze. Oboje są w związkach z kimś innym i kompletnie nie przychodzi im do głowy, żeby to zmienić. I wiecie co? To moim zdaniem jest najlepsza z możliwych przyjaźni - pełna swoboda, brak skrępowania i możliwość bycia sobą. W towarzystwie takiej osoby czujesz, że możesz być sobą w każdym calu. Nie musisz hamować się przed niczym (do granic rozsądku), nie musisz się martwić o nic i masz tę pewność, że cokolwiek zrobisz, ta druga osoba to zrozumie. Dogadujecie się bez słów, a mimo to nie chcesz niczego więcej. 

     W moim życiu jest też jedna kobieta, która była kiedyś moim całym światem. Nie wyszło - trudno. Mimo tego, że nie do końca się dogadaliśmy, dzisiaj jesteśmy przyjaciółmi i wcale nie boję się użyć tego słowa w przypadku tej dziewczyny. Minęło trochę czasu i chyba oboje dorośliśmy do tej znajomości. Dzisiaj jest tak, że potrafimy przegadać godziny, potrafimy wspólnie śmiać się w głos i płakać sobie w ramię. Czasami dzwonimy do siebie w środku nocy, żeby tak po prostu pogadać. Rozmawiamy o wszystkim i chyba nie ma rzeczy, której byśmy o sobie nie wiedzieli. 

Właśnie dlatego wierzę w przyjaźń damsko-męską i chyba nic tego nie zmieni. Jeśli ktoś uważa inaczej to w porządku. Niemniej, mówcie wtedy, że to Wy nie wierzycie w takie relacje, a nie że one wcale nie istnieją i nie mają prawa bytu.

Na koniec chciałbym podziękować wszystkim tym, którzy są ze mną - moim przyjaciołom. Jest wiele rzeczy w moim życiu na które mogę narzekać, ale akurat w tej kwestii jest wszystko w jak najlepszym porządku. 

PS.

Chciałbym podziękować blondynce, która siedziała dzisiaj w autobusie miejskim obok mnie, kiedy wracałem do domu i nagle zapytała mnie, czy wierzę w przyjaźń damsko-męską. Dzięki Tobie znalazłem temat na bloga. Dziękuję i mam nadzieję, że u Ciebie wszystko w porządku! ;)

Wiem, że tego nie przeczyta, ale jakoś czułem potrzebę napisania tych kilku zdań do niej. 

Do ponownego przeczytania,
Patryk

wtorek, 11 listopada 2014

Mamo, chodź spalimy razem tęczę!

     Nie będę oryginalny podejmując w tym wpisie temat, który dzisiaj jest na tapecie wszystkich mediów w naszym kraju. 11 listopada 2014 roku - 96 rocznica niepodległej Polski. Niestety, nie dla wszystkich ten dzień w roku oznacza cieszenie się z tego, że dzisiaj możemy żyć w swoim kraju i mówić w swoim ojczystym języku. A przecież to chyba właśnie o to w tym chodzi...

     Nie jestem wielkim patriotą i wcale za takiego się nie uważam. 11 listopada to dla mnie głównie dzień wolny od pracy - czas na odpoczynek. Podjęcie tematu Dnia Niepodległości jest dla mnie dość trudne ze względu na to, że nigdy nie przywiązywałem do niego większej wagi. Czuję, że niekoniecznie jestem osobą, która powinna wypowiadać się w tym temacie, ale stwierdziłem, że przecież to mój blog i mogę pisać na nim o czym tylko zapragnę. Zapraszam do lektury. ;)





     Włączyłem dzisiaj telewizor i zacząłem przeglądać kanały. Większość materiałów, które były dzisiaj puszczane na kanałach informacyjnych, skupiały swoją uwagę na obchodach z okazji Dnia Niepodległości w poszczególnych miastach naszego kraju. Niemal we wszystkich szanujących się mieścinach zostały zorganizowane, chociaż symboliczne uroczystości. Przeraża mnie wiele rzeczy, które wiążą się od jakiegoś czasu z dniem 11 listopada. Oczywiście mam na myśli ludzi, który za nic mają wydźwięk tego święta i jest to po prostu dla nich powód do tego, by niemal bezkarnie wszcząć zadymę na ulicach swojego miasta. To zabawne, że w powszechne dni nie dochodzi do takich sytuacji - np. Narodowcy nie wychodzą na ulice Warszawy i nie walczą z policją. Wyznawcy różnych poglądów politycznych nie okładają się pałami i nie rzucają w siebie pięciokilogramowymi kamieniami, niszcząc przy okazji wszystko, co spotkają na swojej drodze. Jak to się dzieje, że ten jeden dzień w roku jest powodem wylewu tak wielkiej ilości nienawiści i agresji? Za niedługo dziecko zapyta swojej mamy: pobawimy się w palenie tęczy? - Czy nie powinno być tak, że to właśnie 11 listopada wszyscy Polacy stają się jedną wielką rodziną i wspólnie świętują, wspólnie oddają hołd i razem z uśmiechem na twarzy przemierzają ulice, ubrani w narodowe barwy? Gdzieś chyba się zgubiliśmy i nie potrafimy odnaleźć drogi, którą powinniśmy kroczyć jako obywatele tego kraju - to straszne, bo przecież jesteśmy wspaniałym narodem z piękną historią. Zdecydowanie coś tu jest nie tak, jak być powinno...

     Nie chcę wrzucać wszystkich do jednego worka, bo przecież są osoby, które właśnie po to by świętować, wychodzą na ulice i uczestniczą w przemarszach, trzymając silnie biało-czerwoną flagę w dłoniach. Są też tacy, którzy nie robią zupełnie nic, tak jak ja. Niestety, robi mi się cholernie przykro, że nie jesteśmy przykładem dla dzieciaków, które za kilkanaście lat będą z kolei wychowywać swoje dzieci. Nie potrafimy pokazać im, jak powinny się zachować i za cholerę nie możemy zaszczepić w nich choćby odrobiny patriotyzmu. Nie takiego fanatycznego - zwykłego, przeciętnego, po prostu zdrowego. Nie mamy w sobie dobrych nawyków i to właśnie dlatego nie potrafimy sprawić, żeby nasze dzieci rozumiały fenomen dnia 11 listopada. A może my po prostu się boimy?

     


Jak zapewne się domyśliliście, powyższe zdjęcie przedstawia historyczne już spalenie tęczy w Warszawie podczas zamieszek dnia 11 listopada 2013 roku. Nie potrafię niestety pojąć (a może to i dobrze), dlaczego młodzi ludzie w ciągu kilku godzin z poprawnych obywateli potrafią stać się bestiami, którym piana wylewa się z ust. Potrafimy wyjść na ulicę i zrobić wielką rozróbę w centrum stolicy swojego kraju, a nie potrafimy walczyć ze swoimi największymi wrogami - politykami. Nie chcę w tym momencie wylewać wiadra pomyj na nasz rząd, bo z polityką mam tyle wspólnego co z joggingiem, czyli nic. Niemniej, każdy szanujący się obywatel, co nie co wie o tym, co odpierdala jego władza. Celowo użyłem wulgaryzmu, bo to co wyczyniają nasi politycy, podchodzi pod przypadek skrajny. A my? A my się dajemy i to tak po prostu. Oburzamy się siedząc przed telewizorem, kiedy w serwisie informacyjnym dowiadujemy się o podwyższeniu wieku emerytalnego, zmniejszeniu zasiłków dla potrzebujących rodzin czy podniesieniu podatków. Rzucamy mięsem wyrażając swoje niezadowolenie, widząc w telewizji jakiegoś polityka obrażamy go i równamy z ziemią, ale... nie robimy czegokolwiek, by zmienić kraj, w którym żyjemy i żyć będą nasze dzieci i wnuki. Nie potrafimy zmobilizować się po to, by poprawić poziom naszego wspólnego życia i żeby pokazać tym gościom żyjącym za nasz hajs, że nie powinni tak po prostu ruchać nas w dupę - póki co, pozwalamy im na to z uśmiechem na ustach. No, a przecież za pięć dni czekają nas wybory samorządowe. Kończąc tę kwestię, dodaję Wam poniżej zdjęcie z zadymy jaką zrobili Belgowie cztery dni temu, kiedy dowiedzieli się, że ich rząd chce podnieść wiek emerytalny - na ulice Brukseli wyszło ponad 100.000 ludzi i była to największa taka demonstracja w ich kraju od czasu II Wojny Światowej. Powinniśmy uczyć się od swoich znajomych z zachodu.





    Wracając jeszcze na chwilę do dnia dzisiejszego, spieszę z informacją, że dzisiaj nie było wcale lepiej niż rok temu. Warszawskie służby zatrzymały ponad 200 osób, które wszczęły zamieszki w okolicach ronda Waszyngtona. W ruch poszły butelki z benzyną, race i przedmioty, które były pod ręką. W całym zajściu ucierpiały poważnie cztery osoby, w tym dwóch funkcjonariuszy policji. Pytanie brzmi: po co to wszystko? 

Z ciężkim sercem,
Patryk.

Nocne igraszki - start!

     Jest noc z 10 na 11 listopada, godzina 3:40. Znów przyszedł ten moment w moim życiu, kiedy nie potrafię zasypiać o normalnej porze i znów do głowy przychodzą mi dziwne pomysły. Tym razem postanowiłem założyć bloga. Jednego już mam, ale to jest mój blog i tylko mój - ten będzie dla wszystkich.

     Pisanie to coś, co mnie uspokaja i czasami to jedyna droga ucieczki przed kompletnym zwariowaniem. Żeby sprowokować mnie do stworzenia jakiegoś chaotycznego tekstu nie potrzeba wiele - wystarczy coś, co mnie zirytuje, zaintryguje, rozbawi... Czasami piszę tylko dla przyjemności - tak po prostu mam. Jedni idą pobiegać, drudzy upijają się do nieprzytomności, a ja po prostu wsłuchuję się rytm stukających klawiszy. Siedzę sam na sam z pachnącym papierosem, ciszą i odrobiną weny. Zatracam się, gubię gdzieś zasięg i niekoniecznie zależy mi na tym, aby powrócić do rzeczywistości. Wklepuję te niezaradnie złożone zdania w klawiaturę mojego czerwonego laptopa i nie potrafię się zatrzymać. 

     Rok temu stworzyłem bloga, na którym miałem zamiar dzielić się ze światem swoimi przemyśleniami dotyczącymi sportu - nie wyszło. Problem polega na tym, że takie teksty nie pozwalają na wylanie z siebie wszystkich emocji by złożyć je w spójną całość, która nie będzie odbiegać od tematu - przynajmniej ja tak nie potrafię. Jestem zbyt chaotyczny, zbyt nierozgarnięty podczas pisania i chyba dlatego pojawiły się tam tylko dwa wpisy, a przed chwilą skasowałem tamtego bloga na dobre. To był fajny pomysł, ale nie dla mnie. Tutaj nie będę pisał regularnie, bo nigdy nie potrafiłem tego robić. Swojego bloga, którego mam od ponad sześciu lat, tworzę spontanicznie i zapewne w tym przypadku będzie tak samo. Mam tylko nadzieję, że o nim nie zapomnę. 

     Korzystając z okazji, że zapewne kilka osób przeczyta ten wpis z czystej ciekawości, chciałbym przekazać pewną informację ludziom, którzy czasami wpadają na mojego photobloga (niektórzy mają do niego dostęp). Znacie mnie i doskonale wiecie, czego możecie się tu spodziewać, więc jeśli chcecie, zapraszam do zaglądania również tutaj. Ten blog na pewno nie będzie wyglądał jak tamten, ale pewnych rzeczy nie da się tak po prostu pozbyć i wydaje mi się, że również tutaj znajdziecie coś dla siebie. ;)

To chyba byłoby tyle z mojej strony tytułem wstępu. Mamy dzisiaj wolne, więc postaram się naskrobać coś konkretnego w ciągu dnia. Pozdrawiam!