piątek, 26 grudnia 2014

Słowa, które leczą...

     Jak mijają Wam święta? Mam nadzieję, że w spokoju delektujecie się potrawami na Waszych stołach i że po tej labie spotkamy się w jeszcze lepszych nastrojach. ;)
     Ja natomiast chciałbym pokazać Wam coś nowego, coś czego jeszcze tutaj nie było. Dam Wam do przeczytania fragmenty mojej wczorajszej rozmowy z Olą - moją serdeczną koleżanką. W tym miejscu ślę pozdrowienia ;) - na początku myślałem, że udostępnię tu całą rozmowę, ale po większym namyśle doszedłem do wniosku, że zdecydowanie lepiej będzie poczęstować Was najważniejszymi urywkami tej konwersacji. Zapraszam do lektury! ;)




Fajne zdjęcie, nie? To jest właśnie Ola, gdyby ktoś nie wiedział.


---------------------------------------------------------------------------------------------------------------


Patryk: Czyli to nie było trudne pytanie?

Ola: Dla mnie nie ma trudnych pytań.

P: Bo jesteś inteligentną osobą.

O: Pytania są tylko interesujące albo mniej interesujące. Te zaliczam do kategorii pierwszej. A Ty co uważasz? Albo inaczej, co sprawiło, że zadałeś mi te pytanie?

P: Starasz się wartościować pytania, bo uważasz, że nie ma głupich pytań? Zadałem Ci te pytanie, bo wiedziałem, że wzbudzi w Tobie jakieś emocje - może pozytywne, może negatywne - tego byłem pewny. Natomiast wiedziałem, że będziesz szczera i inteligentnie na nie odpowiesz - prowokujesz kogoś, uderzając w jego, powiedzmy, czuły punkt. W ten sposób rodzi się fajna dyskusja. Nie uważasz?

O: Uważam.

P: I jak śmiem się domyślać, Ciebie też to w jakimś stopniu jara - czyli prosta potrzeba egzystowania z ludźmi na swoim poziomie.

O: Lubię dyskutować z ludźmi na poziomie.
     Właśnie napisałam to, co Ty. Przypadek?

P: Perfekcyjnie. Nie, to prosta zasada, którą wynalazł jakiś tam francuski psycholog. Ludzie mają psychologiczną potrzebę przebywania z kimś na swoim poziomie, aby móc się rozwijać. Żadna istota żyjąca na Ziemi nie posiada takiej umiejętności uczenia się.

O: Cieszę się, że mam wokół siebie ludzi, z którymi mogę podyskutować na tematy niecodzienne, może nawet trudne. 

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------


O: Ja myślę, że niestety w dzisiejszych czasach inteligencja nie jest w modzie. Gdyby tak było może więcej ludzi czytałoby książki albo chociaż zastanawiałoby się nad życiem i decyzjami. Jeżeli dzisiaj ktoś ma wartości to już jest dobrze.

P: To zależy od tego jakimi kierujesz się wartościami. Z drugiej strony: żyłaś kiedyś na totalnym flow?

O: Nie. Moim problemem (a raczej zaletą dla mnie) jest to, że mam zasady.

P: Czyli jesteś w 9% ludzi, którzy tak żyją. 

O: Moje zasady nie są po to, żeby je łamać. Ja w ogóle uważam, że zasady nie są po to, żeby je łamać. Chociaż oczywiście nie należy się zgadzać nawet z takimi, które są kretyńskie.

P: No, ale to samo w sobie jest łamaniem zasad. To trochę śmieszne - takie błędne koło.

O: Kiedyś pisałam esej na ćwiczenia ze wstępu do prawoznawstwa i zastanawiałam się jakie ludzie prezentują postawy wobec prawa - czy konformistyczną, oportunistyczną, czy legalizmu.

P: I jaki był wniosek?

O: Legalizm polega na tym, że właśnie przestrzegasz prawa jako, że jest ono stanowione. Należy go przestrzegać z uwagi na sam fakt, że zostało ono ustanowione przed ustawodawcę, ale to nie znaczy, że trzeba ślepo go przestrzegać. Zawsze zdarza się tak, że ustawodawca (choć teoretycznie jest nieomylny), może się jednak pomylić.

P: Okey, ale co masz na myśli mówiąc "ślepo"?

O: Jako, że nie jest tworem idealnym, a prawo tworzą ludzie wniosek jest taki, że do każdego przestrzegania prawa czegokolwiek potrzebne jest myślenie, rozsądek i wiedza, Przecież jeśli prawo nakazywałoby Ci zabijać to i tak byś tego nie robił. Chociaż prawo pozwalałoby Ci na to, nie przestrzegałbyś tej zasady.

P: Chodzi Ci o rodzaj rachunku sumienia? Wiesz, ale ja mogę mieć swoje zasady i swoich zasad nie łamać. 

O: Mój wniosek jest obłędnie prosty - do każdego przestrzegania zasad potrzebny jest zdrowy rozsądek. 

P: Ale jeśli ja mam swoje zasady, które są przeciwne panującemu prawu, zawsze sytuacja jest taka samo: któreś prawo łamię bez względu na to, jakiego wyboru dokonam.

O: Problem polega na stosowaniu prawa. Sądy w większości przypadków zapominają o możliwości stosowania środków, które mają w swojej gestii, a po prostu z nich nie korzystają. Później ludzie mają przekonanie, że nasze prawo jest beznadziejne, bo nie umieją go stosować profesjonaliści.

P: To dość odważny zarzut.

O: To jest fakt - o tym mówią profesorowie, doktorzy prawa. To wynika z tego, że nie każdy sędzia jest dobrym teoretykiem i nie potrafi dostosować przepisów do stanu faktycznego, w dodatku przepisów, które powinien znać.

------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------


     Po zakończeniu tej rozmowy doszedłem do wniosku, że fajnie jest podyskutować z kimś, kto ma szersze spojrzenie na świat niż ty, na tematy niecodzienne, jak to powiedziała Ola - trochę trudne. Można wtedy poruszyć takie dzieciny życia, które niekoniecznie na co dzień są nam bliskie. Mnie takie sytuacje rozwijają i czuję wtedy, że się w pewnym sensie spełniam. Jeśli nigdy nie próbowaliście takiej formy spędzania czasu to polecam ;)



niedziela, 14 grudnia 2014

Ja wcale...

     To właśnie Ty masz te oczy, w których mógłbym zatracać się nieustannie. Masz te usta, które mogą być odskocznią od rzeczywistości. Masz szyję, po której mógłbym błądzić, gubić się i znów znajdywać właściwą drogę. Ty masz to wszystko, co ja chciałbym mieć na własność. Chciałbym zamknąć Cię w jednym tekście. Mieć Cię schowaną gdzieś pomiędzy kilkoma niechlujnie złożonymi wersami tak, żebym mógł do Ciebie wracać zawsze wtedy, kiedy najdzie mnie na to ochota. Po prostu, tak zwyczajnie...




     Doskonale wiesz, że zabijasz mnie, kiedy Cię nie ma. Sprawiasz wtedy, że jestem inny - taki, jaki być wcale nie chcę. Wiesz to i nie robisz z tym zupełnie nic. Zachowujesz się tak, jakby Cię to bawiło i jakby była to najlepsza z możliwych rozrywek. Budzisz we mnie złego człowieka, który nie potrafi zapanować nas sobą, swoimi myślami, swoimi gestami, słowami, uczuciami, który nie potrafi zapanować nad tym, co zawsze trzyma w ryzach. Wybuchasz, trącasz mnie, robisz ze mną dokładnie to, na co masz ochotę. A ja? A ja nie potrafię się przed tym bronić. Nie potrafię powiedzieć "stop" i zrobić kroku w przód. Po prostu nie potrafię, bo jestem zbyt słaby na te wszystkie gierki. Ja już dawno zabiłem w sobie tego małego chłopca, którego jarała taka zabawa. Nie jestem już tym gościem, który potrafił tańczyć na pięciolinii słów w rytm Twojego paraliżującego spojrzenia. W pewnym momencie dojrzałem do tego, żeby mieć to wszystko pod kontrolą i właśnie wtedy Ty pokazałaś mi jak bardzo się mylę. 




     Ty wcale nie jesteś taka zła jak mówią o Tobie wszyscy Ci, których zraniłaś. Ty jesteś po prostu aniołem, który zapomniał jak to jest latać. Jesteś gwiazdą, która zapomniała jak to jest świecić i jesteś człowiekiem, który zapomniał jak to jest nim być. Wiesz co? Chodź ze mną, ja pokażę Ci świat, który może przypadnie Ci do gustu. Pójdziemy na spacer. Będziemy rozmawiać o tym, jak to jest świetnie ranić i zabijać w ludziach ostatnie pierwiastki miłości. Będziemy śmiać się z tych, którym złamaliśmy serca i ostrzegać tych, na których przyjdzie jeszcze pora. Napijemy się wódki, zapalimy blanta i wyrzucimy z siebie wszystko, co nas ogranicza. Będzie tak pięknie, że obudzimy się obok siebie przykryci jedną kołdrą, a później cały dzień nie będziemy ze sobą rozmawiać, bo będzie nam głupio. Będziemy w myślach zastanawiać się jak to się stało i czy tak naprawdę tego żałujemy. Pojedziemy gdzieś przed siebie zupełnie nie znając drogi...




     Chciałbym Cię zamknąć w tekście. Jednym, pierdolonym, krótkim tekście. Jesteś jedyną osobą, której nie potrafię opisać i zdefiniować. A tak bardzo bym chciał, wiesz? 

    Widzisz, Gwiazdko? Dzisiaj znów masz mnie na własność i nawet nie zdajesz sobie z tego sprawy. ;)

wtorek, 9 grudnia 2014

Podziemia Marzeń

     [...] Nienawidziłem tego miejsca, bo tu zawsze alkohol lał się litrami, dragi zabijały w ludziach ostatnie pierwiastki człowieczeństwa, a w powietrzu papierosowy dym mieszał się z zapachem spermy nadętych dupków, którzy uważali się za największe ryby w mieście. Mimo tego bywaliśmy tu średnio trzy razy w tygodniu i to tylko z powodu ślicznej barmanki, która wcale nie grzeszyła inteligencją. No, ale faceci tacy są, w końcu jesteśmy wzrokowcami. Tej nocy nie czułem się dobrze. Coś nie dawało mi spokoju i nawet na chwilę nie potrafiłem się skupić. Siedzieliśmy przy barze i powoli sączyliśmy piwo rozmawiając o rzeczach, których nawet nie jestem w stanie sobie przypomnieć. Miałem wrażenie, że gdzieś się zgubiłem, straciłem kontrolę nad swoim życiem i teraz nie potrafię go okiełznać. Przecież to nie tak miało wyglądać. Kiedy byłem nastolatkiem wyobrażałem sobie jak siedzę na swoim jachcie, który dryfuje po Karaibach, a ja popijam drinki z palemkami jednocześnie wciągając koks z cycków najpiękniejszych kobiet świata. I co? Dzisiaj jestem gościem, który codziennie spóźnia się do pracy, je mrożonki na obiad, bawi się w najgorszej knajpie w mieście i za cholerę nie potrafi znaleźć sposobu, żeby to zmienić. Kiedy wróciłem do domu, słońce leniwie wybudzało ze snu spokojne miasto, które za chwilę miało znów tętnić życiem. Zrobiłem sobie kawę z mlekiem, wyszedłem na balkon i odpaliłem papierosa. Lubiłem patrzeć z góry jak ludzie w pośpiechu wyprowadzają psy na spacer, żeby zdążyć odwieść dzieciaki do szkoły. Lubiłem patrzeć jak promienie słoneczne walczą z całych sił, aby otulić betonowy organizm i tchnąć w niego tyle energii, by mógł przeżyć kolejny dzień. Lubiłem patrzeć jak kierowcy wymachują rękoma stojąc w korku, a pod nosem rzucają wiązanki niecenzuralnych słów. Lubiłem patrzeć na studentki, które pospiesznym krokiem szły w stronę pobliskiej uczelni. Lubiłem patrzeć jak parkingowy każdego ranka czytał gazetę. Dzisiaj też lubię patrzeć i to chyba jedna z niewielu rzeczy, która nie zmieniła się we mnie od tamtego czasu. Skończyłem palić papierosa i wtedy jeszcze nie wiedziałem, że ten dzień przewróci moje życie do góry nogami, o czym przecież tak marzyłem tej nocy.




Mimo tego, że nie zmrużyłem oka, nie czułem zmęczenia. Wziąłem zimny prysznic, ubrałem na siebie moją ulubioną koszulę w kratę, dżinsy, brudne trampki i wyszedłem na spacer. W słuchawkach grała ukochana playlista, a ja stawiając kroki w rytm muzyki przemierzałem ulice miasta, którego tak nienawidziłem. Minąłem osiedlowy monopol, piekarnię, supermarket w którym nigdy nie byłem i uczelnię. Odłączyłem się. Przez ten czas byłem zupełnie w innym świecie i kompletnie nie zwracałem uwagi na otaczającą mnie rzeczywistość. Płynąłem gdzieś pomiędzy wersami piosenek a skrajnym ogłupieniem. Uśmiechałem się tylko do ludzi, których mijałem na ulicy – to jedna interakcja ze światem jaka miała miejsce. Niektórzy odwzajemniali uśmiech, inni nie zwracali zupełnie na to uwagi, a jeszcze inni patrzyli na mnie jak na gościa, który jest najszczęśliwszym człowiekiem na Ziemi, bo właśnie skończył odsiadkę w psychiatryku. To zabawne, że jeden gest może wywołać tyle skrajnych emocji. Zawsze zastanawiałem się dlaczego ludzie tak różnią się od siebie, dlaczego nasze ścieżki zawsze prowadzą w innym kierunku i dlaczego zawsze byłem tym, który nie potrafił znaleźć swojego miejsca we wszechświecie na dłuższą chwilę. Usiadłem na ławce w parku i odpaliłem papierosa. Dym  rozrywał moje gardło prześlizgując się do płuc niczym jadowity wąż. Czułem się jak bóg, jak stwórca tego chorego świata. W tym momencie to było moje miejsce we wszechświecie mimo tego, że ta ławka miała nim być tylko przez dziesięć minut. Nagle coś strzeliło we mnie jak piorun kończąc ten cudowny trans. Moje serce doznało takiego szoku, że zapomniało jakie jest jego zadanie, a moje ciało stało się bezużyteczną kupą mięsa. Zamarłem. To był ułamek sekundy, który moją dotychczasową osobowość rozerwał na drobne strzępy, a później wyrzucił je do śmietnika stojącego obok ławki, na której siedziałem. W mojej głowie myśli pojawiały się tak szybko, że nie nadążałem analizować tego, co mój mózg miał mi do przekazania. Właśnie przeżyłem mini zwał, atak migreny i epilepsji na raz. To taki rodzaj szaleństwa nad którym nie można zapanować i wcale nie chce się tego robić. Właśnie w takich momentach czujesz, że żyjesz i że masz się całkiem nieźle. To właśnie teraz jesteś tym, który mógłby zdobyć Mount Everest w ciągu jednej minuty, okrążyć świat w ciągu jednej godziny i odwiedzić obcą cywilizację w ciągu jednego dnia. Właśnie w takich chwilach czujesz się tak, że nie czujesz praktycznie nic prócz ciekawości. Czystej, zdrowej ciekawości. Właśnie teraz mógłbym umrzeć i wcale bym tego nawet nie zauważył. Byłem teraz w takim stanie, że zapomniałem jak się oddycha i niekoniecznie mi to przeszkadzało. Stało się i teraz nie było już odwrotu. Nie mogłem tak po prostu wstać i wrócić do domu. Nie mogłem i nie chciałem. W takich chwilach doskonale zdajesz sobie sprawę, że Twoje życie już nigdy nie będzie takie samo jak trzydzieści sekund temu. Wiesz, że coś się zmieniło i wiesz, że to właśnie teraz rozpoczyna się największe wyzwanie jakiemu kiedykolwiek będziesz mógł stawić czoło. Wzdrygasz się, bo nie jesteś już sobą. Dreszcze urządzają sobie krwawą rzeź na twoim ciele, a ty po prostu patrzysz jak z każdą upływającą sekundą twoje dotychczasowe „ja” umiera męczeńską śmiercią. Patrzysz i uśmiechasz się tak szeroko, że zaczyna boleć cię szczęka. Właśnie w tym momencie jesteś najszczęśliwszym człowiekiem we wszechświecie.




- Kurwa! – krzyknąłem z całej siły uważając, że to jedyny sposób, aby wrócić do świata żywych. Nie do końca wiedziałem co się ze mną stało. To było coś nowego, coś niezwykłego i coś, co mógłbym przeżywać każdego dnia za każdym razem czując to coraz intensywniej. Podniosłem wzrok, żeby upewnić się, że to co przed chwilą miało miejsce nie było tylko chorymi urojeniami, które wykreował mój egoistyczny mózg. Tak, on jest egoistą i to w dodatku egoistą-skurwielem. On zawsze znajdzie sposób, żeby zrobić coś głupiego i zawsze jest to najmniej odpowiedni do tego moment. Tym razem to nie był mój wymysł, a rzeczywistość. Potrzebowałem jeszcze chwili, żeby się ogarnąć i dojść do siebie po tym co przed chwilą się wydarzyło. Odpaliłem kolejnego papierosa patrząc cały czas wprost przed siebie upewniając się, że to nie jest sen. Nie chciałem znowu budzić się klnąc w niebo głosy, że to tylko wytwór mojej wyobraźni. Po dłuższej chwili udało mi się doprowadzić moją umiejętność logicznego myślenia do stanu używalności [...]

piątek, 5 grudnia 2014

Efekt Motyla...

     To nie będzie długi blog, więc zapraszam do lektury. ;)
   
     Pewnie wielu z Was nie wie, że filmy oglądam dość rzadko i raczej tylko wtedy, kiedy coś naprawdę mnie zaciekawi albo po prostu wpadnie ktoś znajomy i zwyczajnie nie ma co robić. Wczoraj było podobnie - wpadła do mnie koleżanka, trochę pogadaliśmy, pośmialiśmy się i postanowiliśmy, że obejrzymy film - padło na Efekt Motyla. Może to śmieszne, ale nigdy go nie oglądałem i ufając znajomej zgodziłem się, żebyśmy właśnie ten film obejrzeli. Jednym słowem: majstersztyk.





      Już po pierwszych minutach doszedłem do wniosku, że to nie będą zmarnowane dwie godziny. Od samego początku produkcja trzyma w napięciu i wywołuje pewien rodzaj strachu pomimo tego, że jest to film psychologiczny. Efekt Motyla swoją premierę miał w 2004 roku, ale nie dało się tego odczuć. Zastrzeliła mnie przede wszystkim wizja, sam pomysł na scenariusz no i cholernie dobrze zagrane role. Dzieciaki jak i dorośli wywiązali się z tego zadania znakomicie. 



     Przede wszystkim chylę nisko głowę przed tym, co ze swoją rolą zrobiła Amy Smart. Wbrew pozorom, moim zdaniem, to ona zagrała główną rolę w tym filmie. Z mojej strony wielki szacunek dla niej za to, że za każdym razem kiedy jej postać przechodziła metamorfozę, ona idealnie wpasowywała się w rolę. Nie oglądałem żadnego innego filmu w którym grała, ale za Efekt Motyla już ją lubię. Scenariusz na pewno nie był łatwy do zagrania dla żadnego z aktorów, ale to chyba postać Kayleigh przechodziła za każdym razem największą przemianę w każdej kolejnej scenie - majstersztyk.





     Nie chcę spojlerować tym, którzy tego filmu nie oglądali (zresztą, pewnie większość z Was widziała go kilka razy), ale nie mogę powstrzymać się, aby nie odnieść się do jednej ze scen, która szczególnie przykuła moją uwagę. Chodzi mi o moment w którym główny bohater (z założenia) - Evan - uświadamia sobie, jakie zdolności posiada i czym dokładnie obdarowały go geny. Świat wariuje. Wyobraź sobie, że od kilkunastu lat piszesz skrupulatnie dziennik, w którym zapisujesz najważniejsze dla Ciebie wydarzenia z danego dnia. Następnie mija trochę czasu, a Ciebie w pewnym momencie nachodzi ciekawość do przejrzenia swoich dzienników. Czytając każdy kolejny wpis, uświadamiasz sobie, że jesteś w stanie przypomnieć sobie z każdej chwili o wiele więcej niż zapisałeś - Twoja pamięć jest niemal idealna. Ba, jesteś w stanie - za pomocą wiary - przenieść się do tamtego dnia i zmienić bieg wydarzeń. Te z kolei mają przecież wpływ na przyszłość w której właśnie się znajdujesz, bo przecież teraźniejszość jest tam, gdzie Ty byłeś jeszcze gówniarzem. Jeśli zmieniłeś historię, która miała znaczący wpływ na Twoją późniejszą egzystencję, budzisz się w zupełnie innym, alternatywnym świecie, który istnieje dzięki wydarzeniom, których bieg zmieniłeś kilka minut temu, a które miejsce miały lata wstecz. Jeśli trafiłeś, czytając swoje zapiski, na chwilę która w żadnym stopniu nie wpłynęła na Twoje późniejsze życie, po prostu budzisz się w miejscu, w którym byłeś przed chwilą i nie zmienia się zupełnie nic - majstersztyk.



     Jak na dobry film przystało, musi znaleźć się w nim też ktoś, kto nas rozbawi. W tym przypadku jest to Thumper - współlokator Evana, z którym mieszka w akademiku. Pomijam fakt, że ten ich pokój jest naprawdę odjechany i nie wygląda choćby w najmniejszym stopniu jak te, które ja znam z własnego doświadczenia. Thumper to gość, który samym wyglądem budzi oburzenie i niejaki respekt. Niemniej to facet, który niemal w każdej scenie bzyka jakąś laskę - o, ironio! - majstersztyk.





    Ostatnia rzecz, o której chciałbym tu wspomnieć, to zakończenie filmu. Oczywiście nie będę spojlerował. Przede wszystkim chciałem zwrócić uwagę na to, że przez cały czas, kiedy patrzymy w ekran, nie jesteśmy pewni, co stanie się za chwilę, a co dopiero myśleć o tym, jak zakończy się film. Tam dzieje się tak dużo i tak szybko, że rozmyślanie o zakończeniu, po prostu zepsułoby całą przyjemność czerpaną z oglądania tej produkcji. Co sprawiło, że ja ten film stawiam w swoim prywatnym TOP3? Na pewno wizja kontrolowania teraźniejszości po przez przyszłość, możliwość sprawdzenia jak wyglądałoby nasze życie, gdybyśmy w przeszłości podjęli inne decyzje. Dodatkowo gra aktorów o czym wspominałem wcześniej. Jak dla mnie - majstersztyk. 

    Wszystkich tych, którzy dotrwają do końca tego bloga i nie oglądali Efektu Motyla, gorąco zachęcam do spędzenia dwóch godzin przed ekranem - nie będziecie zawiedzeni, jeśli lubicie tak mocno psychologiczne filmy, które na każdym kroku zmuszają do pobudzenia naszej wyobraźni. 

      Wiem też, że są kolejne części tego filmu i tu kieruję pytanie do tych, którzy oglądali - warto obejrzeć? Czekam na informacje. ;)

Do przeczytania!

PS.

Tak jak obiecałem, jutro wrzucę tu fragment książki z okazji mikołajek. ;)

wtorek, 2 grudnia 2014

Pozwól mi pisać...

     Wyobrażam sobie moment, kiedy stoję na najwyższym budynku świata - nade mną jest tylko niebo, pode mną jest wszystko inne. Są ludzie, budynki, ulice, samochody, zwierzęta, kwiaty, drzewa, jeziora, oceany... Jestem Bogiem? Nie, daleko mi do niego, nigdy mu nie dorównam, nikt mu nie dorówna, choćby poleciał wyżej niż gwiazdy. Ale jednak jest lepiej. Nadchodzi moment decyzji, trudnej decyzji, ale czy jest inne wyjście? Robię krok, następuje chwila zawahania, robię kolejny. Czuję, że pod palcami nie mam już nic, tylko wolna przestrzeń, tak niewiele dzieli mnie od wolności, tak niewiele brakuje mi by uciec od tego wszystkiego. Skaczę! W ciągu ułamka sekundy całe moje życie przelatuje mi przed oczami: osoby które kocham, miejsca które uwielbiam, wspomnienia, które nigdy nie odejdą. Na końcu Ty, jesteś ostatnią osobą, którą widzę. Zapamiętam Cię, gdy już pochłonie mnie ziemia, gdy przekroczę bramy piekła, będę pamiętał. Sekundy szepczą do ucha ostatnią zwrotkę życia. Nie mogę cofnąć czasu, nie mogę zawrócić, lecz nie żałuję. Jestem wolny, jestem bogiem. W głowie burza, wiem, że za chwilę otuli mnie cisza. Ona będzie teraz moim przyjacielem, moją pamięcią, moim umysłem. Serce zachłyśnie się smutkiem, zatrzyma się w miejscu po wykonaniu miliona uderzeń na sekundę. Nie ma już nic, tylko ta ściana zamazana bólem -tą ścianą jest grunt. Za moment przywita się ze mną z siłą jakiej nigdy nie spotkałem. Wiem, że jej nie pokonam, lecz wcale się nie boję. Kości kruszą się jak kryształ, miliardy odłamków. A dusza? Ona nigdy nie umiera, moja będzie odpoczywać na wieki. Umieram.
                


A te zdjęcie mojej znajomej ma coś w sobie i dlatego dodaję - ot tak!


     Bycie martwym nie jest straszne, nie jest też bolesne. Szybka śmierć nie sprawia nam bólu, Nie uroniłem ani jednej łzy. Strach odszedł w niepamięć. Zakamarki wspomnień wciąż pozostają zapełnione. Uczucie pustki? Przecież jej nie ma, nie mam rozumu, nie mam serca, jestem tylko małym płomieniem krążącym po ulicach wielkiego świata. Ku mojemu zdziwieniu pozostały marzenia, a dokładniej, jedno marzenie. Nie pamiętam momentu uderzenia, kiedy roztrzaskałem się o betonowy chodnik, pokryty śladami ludzkich stóp. Zapewne wokół mojego ciała zebrał się tłum gapiów, wezwali pogotowie, lecz przecież było za późno. To był ułamek sekundy. Moje życie nie było warte wzroku tych ludzi. A kiedyś? Dawniej mogłem patrzeć im prosto w oczy, mogłem śmiać się z ich głupich min, gdy mijali mnie na ulicy. Dziesięć sekund temu nie spojrzałbym nawet na ich buty, byłoby mi wstyd. Oni nie mają pojęcia czego dokonałem, nie znali mnie. Mimo tego, czułem się mentalnie pogrzebany, już wtedy byłem trupem. Oczy miałem przesiąknięte bólem, gdy w dłoni trzymałem niebieski sznurek. Zrezygnowałem. Zbyt banalna śmierć, jak na kogoś, kto dotykał gwiazd, kto tańczył razem z liśćmi na wietrze. Skok to było coś. Jestem z siebie dumny. Przecież nie codziennie ma się w sobie tyle odwagi by zrzucić swoje ciało z osiemdziesiątego piętra. Umieram.
                
     Pozostało tylko jedno marzenie. Nie wiem gdzie podziała się reszta. Może została wchłonięta do serca Ziemi? Może zmieniły miejsce zamieszkania? Nie widzę ich, nie czuję, nie słyszę. Może to właśnie te marzenie było najsilniejsze i przetrwało? Nie znajdę odpowiedzi na te pytanie, przynajmniej nie dziś. W chwili gdy już nic nie mogę zmienić, marzę o tym by zostać zapamiętanym. Chcę by wymazano złe wspomnienia z Twojej pamięci, a żeby te dobre wypełniły ją całą. Chcę abyś wybaczyła mi ten ostatni raz. Skoro nie mogę wrócić, niech chociaż zostaną po mnie zapisane kartki. W pamiętniku życia stworzyłem ostatnią stronę. Nie mogę już niczego poprawić, nie mogę dopisać choćby słowa. Tak miało być. Atrament w moim piórze wyczerpał się doszczętnie, nie została choćby kropla. Nie zdążyłem Ci podziękować, przepraszam. Dziś znam odpowiedź na pytanie, czy byłem złym człowiekiem. Gdybym nie był tylko płomieniem, płakałbym teraz jak niemowlę. Zamknąłem bramę do szczęścia, zgasiłem latanie przy drodze. W ciemności najgłośniej słychać łzy, najmocniej odczuwa się strach. Gdybym mógł stanąć przed Tobą, wypowiedziałbym dwa słowa. Nie zrobię tego, nie mogę, jestem tylko płomieniem. Z prawej strony mur, za mną i przede mną droga, a z lewej karuzela. Wraz ze mną zatrzymała się, już nigdy nie będzie cieszyć. Toczyłem walkę, lecz ją przegrałem. Teraz już wiedzą co zrobiłem, widzą jakiej zbrodni dokonałem. Wcale nie cieszy ich to, że stchórzyłem. Mimo tego nie widzę w ich oczach współczucia, przecież wcale go nie potrzebuję! Zaczynam gasnąć, a przecież jeszcze przed chwilą byłem małym płomieniem. Przepraszam i dziękuję. Umarłem.


"... bo poligamia ze swoich suk nie czyni jeńców..."

     Dym rozrywa moją krtań jak wygłodniały lew swoją zdobycz. Aksamit, który zabija. Co z tego? Tak ma właśnie być. Po raz kolejny odpływam w inny świat. Moje własne, małe niebo. Nikt mi go teraz nie odbierze. Pośród tysięcy dusz, które mijają mnie na ulicy. Pod gwiazdami, nad piekłem. Który to już raz? Nie boję się jutra – boję się tego, co stanie się za ułamek sekundy. Walczę, bo tak nakazuje życie. Rozkaz od najpotężniejszego władcy tego brudnego świata. Gdzie jestem? Zastanawiam się przez chwilę, drążąc swoją pamięć jak rzeźbiarz. Jestem artystą – sam tworzę arcydzieło z własnej duszy. Moja osobowość jest labiryntem, który przejść mogą tylko wytrwali. Chcesz spróbować? Chodź, pokażę Ci wejście. Wyjście musisz znaleźć sam. Postaraj się, wytęż wszystkie zmysły. Potrzebujesz tylko ułamka sekundy, by znaleźć drogę. Jeszcze trochę, tylko chwila. Jesteś? Chyba gdzieś się zgubiłeś, wędrowcu. Krzyczysz w moich myślach, rozrywasz na strzępy spokojne sny. Potłuczone marzenia, zdeptana tożsamość. W drobny mak przeistacza się to, co niegdyś było twardsze od marmuru. Zgubiłeś diament szlifowany przez cały ten czas. Uspokój się, weź głęboki oddech. Jestem tutaj znowu. Postradałem zmysły, chcąc znaleźć jakąkolwiek wskazówkę. Przecież nie jestem sam. Gdzieś tam jesteś Ty. Rozdzieram wspomnienia. Odprawiam pogrzeb tego koszmarnego bólu. Znika w chwili, gdy znowu mam Cię, chociaż w myślach. Nie płacz, kochana. Nie jest to najlepszy czas na to, by kryształy spływały po twoich policzkach. Wtul się w muzykę, która podświadomie gra w twojej głowie. Czujesz to? Zapach zwycięstwa rozbija się o przedmioty stojące obok Ciebie. Musisz tylko wyciągnąć rękę ku górze w geście triumfu. Spróbuj, przecież to nie jest takie trudne. Weź głęboki oddech, zamknij oczy i pomyśl o tym, jak jest dobrze. Przegoń strach, zabij go orężem stworzonym z silnej wiary. Nic nie może zabrać ci szczęścia, które sama zdobyłaś. Ja jestem cierpliwy, mogę czekać na ciebie latami. Blask w oku, uśmiech zrodzony ze słońca. Możesz być kim tylko chcesz. Potrzaskanego szkła nie skleisz idealnie, ale możesz wytopić z niego coś nowego. Stwórzmy coś ze wspomnień. O trzeciej w nocy nic nie jest normalne, nawet ty. Podejdź, a ja zabiję wszystko to, co chce zabić Ciebie. Będę twoim rycerzem, będę cię strzegł. Nie lękaj się świata, on jest wspaniały. Tylko ludzie go niszczą i kreują na zabójczego potwora. Nimi się nie przejmuj, ja stworzę niewidzialną barierę. Nikt cię nie skrzywdzi, nie pozwolę na to. Każdego dnia będę patrzył jak śpisz, jak jesz, jak się uśmiechasz. Pozwól mi, a jutro będzie nasze. Drugi wdech i znów to samo uczucie. Dym jak wąż prześlizguje się do płuc. Cykl się powtarza, jak rozkład jazdy pociągów – każdego dnia taki sam. Mimo tego, czuję się dobrze. W ułamku sekundy tysiące refleksji, miliony pytań bez odpowiedzi. Szukam ich bezskutecznie. Co się ze mną dzieje? Kiedyś najlepszy zabójca, dzisiaj bezbronna owieczka. Kiedyś znowu będę silny. Kiedyś? Za chwilę, tylko mi na to pozwól. Bądź obok, trzymaj mnie za rękę, kiedy drugą będę taranował nam drogę do raju. Idź tym samym krokiem, co ja. Nie wyprzedzaj mnie, ani nie zwalniaj tempa. Samemu do celu dotrzesz szybciej. Z osobą, którą kochasz, zajdziesz o wiele dalej. Spróbuj i powiedz, czy mam rację. Niewiele, a jednak. Jutro będzie nasze, wiem. Serce rozbite na kawałki odrodzi się jak Feniks z popiołów. Nabierze siły takiej, z jaką nie miał jeszcze nikt do czynienia. Wszystko to może stać się dzięki tobie, tylko mi pozwól. Kiedy staniemy nad przepaścią, uczucia stworzą nam skrzydła, byśmy odlecieli w najdalsze przestworza. Nie zabiję cię miłością tylko jej brakiem. Widzisz? Tam jest nasze miejsce. Niedaleko, chociaż to najbardziej oddalony punkt na mapie. Razem wszystko jest lepsze, razem. Skończyłem palić papierosa.

Do przeczytania!
Patryk

poniedziałek, 17 listopada 2014

Zniszcz Ten Dziennik

    Weronika, powiem Ci, że zmotywowałaś mnie do pobudzenia swojej wyobraźni. Sam dziennik jakoś nie jest mi chyba za bardzo potrzebny, ale jakąś historyjkę opowiadającą zniszczenie tego cudownego przedmiotu chyba uda mi się sklecić. 






ZNISZCZ TEN DZIENNIK - HISTORIA PRAWDZIWA



     To był chłodny, listopadowy wieczór. Wiatr za oknami tańczył beztrosko z liśćmi, a gwiazdy schowały się gdzieś daleko za szarymi chmurami. Ulice były puste i gdyby nie to, że czasami można było usłyszeć szczekanie psa z oddali i kraczące z głodu wrony, każdy odwiedzający te miejsce stwierdziłby, że Vilingham zostało już dawno opuszczone przez jakiekolwiek żyjące istoty. Światło leniwie wylewało się z latarni, a w powietrzu czuć było niepokój. Pomimo tak niesprzyjającej aury, zawsze chętnie odwiedzałem swoich dziadków. Mieli oni duży dom z ogrodem, który widać było przez okno w salonie. Tam też był kominek - moje ulubione miejsce. Wieczory babcia spędzała w kuchni przyrządzając najdziwniejsze potrawy jakie tylko można sobie wyobrazić. Zresztą, ona całe życie spędza w kuchni, ale to jest właśnie to, co sprawia jej przyjemność - gotowanie. Tym bardziej, kiedy przyjeżdżają goście. Zawsze wszyscy chwalą ją za umiejętności kulinarne, chociaż ona sama twierdzi, że każdy może tak gotować. No cóż... Dziadek to typowy wariat - zawsze znajdzie coś do roboty: a to przytnie róże w ogrodzie, a to umyje samochód - zawsze coś. Babcia mówi, że jedynie kiedy my przyjeżdżamy, grzecznie siedzi w domu. Lubię spędzać czas z moim dziadkiem choćby dlatego, że zawsze mieliśmy wiele wspólnych tematów do rozmów - on chyba też to lubi. Wszystkich historii, które mi opowiedział, nie jestem w stanie zliczyć. Tego wieczoru usiedliśmy oboje ze szklanką whiskey w dłoniach na bujanych fotelach w salonie. Drewno w kominku toczyło zaciętą, chociaż nierówną walkę z ogniem. 

     Dawno, dawno temu, kiedy byłem mniej-więcej w twoim wieku - zaczął dziadek - pojechaliśmy ze znajomymi na weekend do Paryża. Nikt z nas nie miał skończonych 25 lat, chociaż niektóry wyglądali na panów w średnim wieku - zaśmiał się. Pamiętam do dzisiaj wzrok Twojej babci, kiedy pierwszy raz nocą ujrzała wieżę Eiffla. Miała ten sam blask w oczach, kiedy chwalicie jej dania - znowu zażartował. W sumie było nas pięć osób i jedynym problemem było to, że nie mieliśmy gdzie spać. Pierwszą noc spędziliśmy pod gołym niebem, ale dziewczyny powiedziały, że to był pierwszy i ostatni raz. Drugiego dnia zaczęliśmy szukać jakiegoś niedrogiego hotelu, co wierz mi, nie jest takie proste tym bardziej, kiedy w portfelu jest tak pusto, że echo odpowiada same sobie. Na jednej z ulic obleganych przez turystów stał starszy pan z tabliczką "Hébergement pas cher" (tani nocleg). Podeszliśmy do niego bez wahania. Nikt z nas nie spodziewał się, że tak właśnie zaczyna się największa przygoda, jaką kiedykolwiek, ktokolwiek mógłby przeżyć. 

     Starszy Francuz był bardzo miłym człowiekiem i postanowił dać nam nocleg za darmo pod warunkiem, że kiedy będziemy wyjeżdżać, coś od niego zabierzemy. W Paryżu spędziliśmy dwa cudowne dni - zwiedziliśmy wszystkie możliwe atrakcje, a jak się pomyślało to i jeszcze można było na tym zarobić - mój dziadek brzmiał tak, jakby ktoś nagrał audiobook-a. Mówił bez zacięcia, akcentował te wyrazy, które powinien, a cała historia wciągnęła mnie zanim jeszcze zaczęła się na dobre. Ostatniego dnia wstaliśmy wcześnie rano - kontynuował - gospodarz dał nam jeszcze prowiant na drogę i... mały, niepozorny dziennik. Zapytany dlaczego nam go oddaje, wzruszył tylko ramionami stwierdzając, że po prostu chce się go pozbyć, a nie chce go wyrzucać. Kiedy spojrzałem na niego, gdy już odchodziliśmy, miałem nieodparte wrażenie, że mu ulżyło. Czekała nas długa droga. Pociąg jechał bardzo powoli i w dodatku zatrzymywał się na każdej stacji, która była po drodze. Wszyscy poszli spać, a ja mimo tego, że byłem zmęczony, nie mogłem zasnąć. Postanowiłem, że przyjrzę się dokładniej dziennikowi, który dostaliśmy od tego starszego pana - w jakiś sposób musiałem zabić nudę. 

      Notes był pusty. Przejrzałem każdą stronę po kolei i nie znalazłem choćby kleksa zrobionego z atramentu oprócz numeracji - kartki były śnieżnobiałe. Jedynym wyjątkiem była pierwsza z nich, na której widniało jedno zdanie napisane dziwnym, czerwonym kolorem. Brzmiało ono: ZNISZCZ MNIE. 

      - Zniszcz mnie? - zapytałem nie dowierzając.
     - Dokładnie tak - odparł cichym głosem - to nie był zwykły dziennik. Nie mam pojęcia dlaczego to zrobiłem, ale postanowiłem wyrwać tę kartkę. Zrobiłem to, wyrzuciłem ją do kosza, który wisiał na ścianie, a dziennik schowałem z powrotem do plecaka. Zasnąłem.

      Obudziła mnie Twoja babcia, kiedy dojeżdżaliśmy na miejsce. Wróciliśmy do domu, Drugiego dnia rozpakowywaliśmy rzeczy. Babcia wzięła dziennik do ręki i zaczęła mu się przyglądać,

      - Zniszcz mnie - tylko to? - zapytała.

      Wzdrygnąłem się. Przecież kartkę z tym napisem wyrzuciłem do śmietnika w pociągu. Zabrałem jej dziennik. Na pierwszej stronie widniał ten sam napis, który ujrzałem pierwszy raz. Zamarłem. Przez chwilę pomyślałem, że może to jest sen, a my wciąż jesteśmy w drodze do domu. W tym momencie zrozumiałem dlaczego ten miły człowiek podarował nam taki prezent. Coś musiało być z tym notesem nie tak. Zacząłem szukać informacji na temat ksiąg, które podobno miały magiczną moc. Wydawało mi się to absurdalne, ale coś kierowało mną właśnie w tym kierunku. Po kilku godzinach spędzonych w bibliotece udało mi się znaleźć coś, co idealnie pasowało do naszej zdobyczy.

     2500 lat p.n.e. na terenie byłej Francji żyło plemię zwane "Olololo, bolololo". Charakteryzowało się tym, że jego społeczność do perfekcji opanowała sztukę posługiwania się przeróżnymi rodzajami magii. Ci ludzie byli pierwszymi, którzy zaczęli posługiwać się pismem i spisywać swoje dokonania - tak przekazywali wiedzę z pokolenia na pokolenie. Jako pierwsi stworzyli również swoje własne prawo, które obowiązywało członków plemienia. Najgorszą karą dla skazanego było wygnanie. Niemniej, taki delikwent miał też możliwość powrotu. Aby móc na nowo stać się członkiem plemienia, musiał on jednak wykonać bardzo trudne zadanie. 

     - Jakie? - zapytałem z zaciekawieniem.

      Każdy wygnaniec dostawał magiczny dziennik, który musiał zniszczyć. Problem polegał jednak na tym, że nie dało się zrobić tego "ot tak". Skazany otrzymywał instrukcję zniszczenia tego przedmiotu krok po kroku - nie dało się pominąć żadnego z punktów, ponieważ był to jedyny sposób na zniszczenie dziennika. Magia jaką posługiwali się kapłani Olololo, bolololo była tak potężna, że nikt nie był w stanie się jej przeciwstawić. W naszych czasach powiedzielibyśmy, że kodowali dziennik tak, że działał on tylko według konkretnego schematu - jeśli coś zostało pominięte, nie dało się osiągnąć pożądanego efektu, czyli jego zniszczenia. Dziennik poddawał się jedynie wtedy, kiedy zadania wykonywane były po kolei. Taka forma kary dla wygnańca miała pobudzić w nim kreatywne myślenie, co - jak wierzyli tubylcy - sprawiało, że człowiek się zmieniał i miał (z założenia) nie popełniać już więcej tych samych zbrodni. Jeśli nie wykonał zadania, przeważnie ginął z niewyjaśnionych przyczyn. Udało mi się dowiedzieć, że zachowały się dwa egzemplarze tych niezwykłych przedmiotów: jeden leżał zamknięty w brazylijskim muzeum a drugi... krążył gdzieś po świecie. Na szczęście książki do których udało mi się dotrzeć, opisywały po kolei co trzeba zrobić, aby dziennik zniszczyć i w większości kolejność zadań pokrywała się pomimo tego, że książki były różnych autorów i wydawane były w różnym czasie. 

     Zadania były różne, bo np. od spalenia jednej ze stron po dziurawienie jej tępym narzędziem. Dziennik trzeba było m.in. zamrozić, zdeptać, zalać wodą... A wszystko to po to , by przeżyć. Najgorsze i najcięższe było ostatnie zadanie - trzeba było wymyślić sposób na sprawienie mu bólu, ale taki, który nie został wymieniony w poprzednich zadaniach. 

      - Udało Ci się?
      - Jak widać tak, skoro właśnie siedzimy tu razem - zaśmiał się dziadek.
      - Więc?

      Wiedziałem, że muszę wejść na wyżyny swojej kreatywności. Wciągnąłem się w tą chorą grę i chciałem zakończyć ją w sumie tylko po to, aby znowu przez chwilę być z siebie dumny. Długo zastanawiałem się nad tym, jak dokonać destrukcji tego magicznego przedmiotu. W końcu wymyśliłem coś, co wydawało mi się naprawdę mocnym uderzeniem na koniec. Przy krawędzi okładki wywierciłem dziurę na wylot. Następnie na dziennik zapiąłem maleńką kłódkę tak, by nie można było go otworzyć. Następnie udałem się na zlot psycho-fanek Justina Biebera. Stanąłem pomiędzy pięciotysięcznym tłumem napalonych, wzdychających niewiast i krzyknąłem: TO JEST DZIENNIK, W KTÓRYM ZNAJDUJĄ SIĘ PRYWATNE, NAGIE ZDJĘCIA JUSTINA. No i rzuciłem dziennik w tłum - reszta podziała się sama...



     No i to byłoby na tyle. Właśnie taki sposób na zniszczenie dziennika przyszedł mi o 02:31 w nocy. Zapraszam do zaglądania na bloga BABA ZA KLAWIATURĄ ;)


sobota, 15 listopada 2014

Bezinteresowność...

    Zwierzęta to istoty, które kochają zawsze bezinteresownie, a jeśli już to zrobią, są przyjaciółmi na całe życie. Ja jestem tym typem człowieka, który nie przepada za kotami, a ponad wszystko ubóstwia psy. W dzisiejszym blogu poznacie Orso - psiaka, który kilka tygodni temu stał się moją największą miłością. Zapraszam do lektury ;)



     W moim rodzinnym domu od zawsze były obecne zwierzęta. Kiedy byłem małym chłopcem miałem psa i królika. Oprócz tego miałem też kilka chomików. To właśnie chyba przez to, że rodzice pozwalali nam na zwierzęta, dzisiaj mam w sobie coś, co sprawia, że czuję silną potrzebę posiadania zwierzaka. 

     Po przeprowadzce do Osowca - wioski w której się wychowałem - przygarnęliśmy kundelka. Był to pies średnich rozmiarów, którego wyróżniało to, że kiedy postawił uszy wyglądał jak nietoperz z czterema nogami. Był z nami kilkanaście miesięcy. Ogólnie był to pies, który miał dużo swobody, bo po prostu był wypuszczany na podwórko i rzadko wyprowadzaliśmy go na smyczy. Pewnego dnia zniknął i nigdy już nie wrócił. Kilka lat później za sprawą mojego młodszego brata kupiliśmy Labradora. Los tak chciał, że akurat w momencie, kiedy wzięliśmy ją do siebie ja byłem po operacji i całe dnie spędzałem z nią w domu. Zakochałem się w tym psie i dzięki niej poznałem, co znaczy przyjaźń między psem a człowiekiem. Rozmawiałem z nią, wychodziłem na kilkugodzinne spacery w środku nocy. Nela miała dwie własne zasady:

* kiedy Patryk budził się rano, potrzebowała minimum 10 minut na pieszczoty -wystarczyło, żebym tylko podniósł głowę z poduszki, a ta od razu wskakiwała na łóżko domagając się głaskania.

* kiedy Patryk spał i przypadkiem "zwolnił" poduszkę / kołdrę ta bez pytania przywłaszczała je sobie, uciekając z nimi w różne miejsca mieszkania


NELA


     Kiedy wyprowadziłem się z domu chyba największym problemem było dla mnie to, że nie miałem psa. Samotne spacery w środku nocy nie były już takie same i kiedy jechałem do domu zawsze starałem się jak najwięcej czasu spędzić z Nelą. Niestety, moja mama zmuszona była oddać ją ze względu na to, że nikt nie mógł poświęcić jej tyle czasu ile potrzebowała. Wtedy mieszkałem w akademiku i powiedziałem sobie, że jak tylko przeprowadzę się do swojego mieszkania to adoptuję psa - tak też zrobiłem.




     Niecałe trzy miesiące temu wynająłem mieszkanie. Kiedy już ogarnąłem wszystkie kwestie związane z przeprowadzką i przyzwyczaiłem się do nowego miejsca, zacząłem szukać psa. Miałem adoptować suczkę Labradora z fundacji jednak otrzymałem telefon, że znaleźli dla niej lepszy dom niż moje małe mieszkanie. Tego samego dnia pojechałem do schroniska i na nowo poczułem jak to jest zakochać się w czworonożnym kumplu. Jadąc do naszego schroniska w Opolu wiedziałem jakiego psa szukam - chciałem dużego, starszego czworonoga i znalazłem. Orso to ośmioletni mieszaniec Owczarka Niemieckiego z Husky. Ponad dwa lata temu wolontariuszka schroniska zauważyła go błąkającego się pod śmietnikami na jednym z opolskich osiedli. Pies był zagubiony, chudy i chory. Na szczęście personel schroniska dał mu szansę i nie został uśpiony. W ciągu dwóch lat Orso przybrał na wadze, wyzdrowiał i na nowo zaufał ludziom. 

     Od ponad miesiąca Orso mieszka ze mną i czasami mam wrażenie, że przeżywa jeszcze raz swoje życie - tak na nowo. Moi znajomi mówili mi, żebym wziął psa ze schroniska, bo takie zwierzęta zawsze okazują swoją wdzięczność. Nie do końca w to wierzyłem, ale postanowiłem, że spróbuję. Dzisiaj wiem, że to była jedna z najlepszych decyzji w moim życiu. Orso to przede wszystkim pies, który jest bardzo dobrze ułożony i pomimo swojego wieku bardzo szybko się uczy. Bez problemu przychodzi na zawołanie nawet wtedy, kiedy rozpraszają go np. inni ludzie. Wykonuje wszystkie niezbędne komendy, które ułatwiają nam współpracę - siad / na miejsce / noga itp. Moi znajomi mieli też rację co do okazywania wdzięczności - ten pies nie opuszcza mnie niemal na krok: gotuje ze mną, sprząta mieszkanie, ogląda mecze, gra na kompie i nawet chodzi ze mną do łazienki (to akurat jest średnia opcja). Orso ewidentnie potrzebuje miłości i śmiało można nazwać go wielką, żywą przytulanką. Wystarczy jedno słowo a już wtula się i cieszy tak, że czasami mam wrażenie, że zaraz odpadnie mu ogon - to chyba wynika z tego, że przez dwa lata (może więcej) nie poświęcano mu tyle uwagi, ile by potrzebował. Jednym zdaniem - to mój nowy przyjaciel, za którego już teraz dałbym się pociąć.

    


     Kiedy zdecydowałem się na psa bałem się tylko tego, że po powrocie z pracy moje mieszkanie będzie zdemolowane. Na szczęście moje obawy szybko zostały rozwiane. Gdy otwieram drzwi do mieszkania w progu wita mnie szczęśliwy, ogromny zwierzak, który przez poprzednie dziewięć godzin grzecznie spał. Niektórzy powiedzą, że to męczące dla psa, kiedy zostaje sam na tak długo - ja się z tym nie zgodzę. Właśnie dlatego, że pracuję i spędzam sporo czasu poza domem, chciałem adoptować dorosłego psa, a nie kupować szczeniaka. Dodatkowo psy ze schroniska (a tym bardziej te, które tak jak Orso były tam bardzo długo), przyzwyczajone są do tego, że zostają same. W schronisku mieszkają w małych kojcach - mój pies ma do dyspozycji całe mieszkanie. Może wybrać sobie, czy chce spać w swoim legowisku, w kuchni na kafelkach, czy np. w pokoju na panelach. Ma miejsce do tego, by wziąć swoją zabawkę i się pobawić. Poza tym, dorosłe psy są zdecydowanie spokojniejsze niż szczeniaki, a mój Orso to już w ogóle oaza spokoju. Kiedyś z ciekawości, co robi mój pies, kiedy nie ma mnie w domu włączyłem stream z kamerki internetowej w laptopie, którego postawiłem na meblach, widząc niemal cały pokój. Włączyłem transmisję kilka razy kiedy byłem w pracy - za każdym razem ukazywał mi się obraz mojego psa, który śpi jak zabity. Uważam, że mój pies jest ze mną szczęśliwy...



     Dużo osób pyta mnie dlaczego Orso ma takie dziwne oczy - już spieszę z wyjaśnieniem dla tych, którym to samo pytanie nasunęło się w momencie oglądania zdjęć. Orso ma wadę wzroku spowodowaną tym, że jest już staruszkiem - widzi po prostu gorzej niż zdrowe psy. Niemniej, nie przeszkadza mu to w zabawie, przy wychodzeniu na spacery itd. Czasami tylko niefortunnie uderzy się o coś, ale przez to, że jest spokojnym psem i nie wariuje, raczej nie są to bolesne uderzenia. Oprócz tego Orso jest zdrowy i mam nadzieję, że spędzę w jego towarzystwie jeszcze wiele lat.



To byłoby na tyle jeśli chodzi o dzisiejszy wpis. Ja zabieram się za szykowanie kolacji, a później lecimy z moim ziomeczkiem na dłuuuugi spacer. Trzymajcie się!

Patryk

piątek, 14 listopada 2014

Może zostaniemy przyjaciółmi?

    Temat dzisiejszego bloga jest dość elastyczny i tak naprawdę "ile osób, tyle opinii". Zapewne domyśliliście się o czym będzie ten wpis, jak tylko przeczytaliście jego tytuł. Ilu z Was wierzy w przyjaźń damsko-męską? 
    
     Kwestia stosunków między kobietami a mężczyznami często pojawia się podczas luźnych spotkań ze znajomymi. Ilekroć poznawałem nowe osoby, po jakimś czasie padało pytanie, czy jestem zwolennikiem takich relacji i czy w ogóle myślę, że jest możliwe, aby między kobietą a mężczyzną wytworzyła się relacja czysto przyjacielska. Jakie jest moje zdanie w tej kwestii? Zapraszam do lektury. ;)



    Mam 22 lata i przez większość mojego życia zdecydowanie lepsze stosunki miałem z kobietami. Nie do końca wiem z czego to wynika i dlaczego tak się dzieje, że kobiety mi ufają - czasami bardziej niż innym istotom z planety Venus. Odkąd pamiętam, obracam się w towarzystwie dziewczyn i jakoś niespecjalnie mi to przeszkadza. Uważam, że przyjaźń damsko-męska istnieje i ma się bardzo dobrze. Wystarczy do takich relacji podejść z zimną głową, a wszelkie opinie, że "zawsze ktoś się wyłamie" można śmiało wyrzucić do kosza, a później ten kosz spalić z uśmiechem na ustach. 

   Nie zajęło mi dużo czasu znalezienie w moim życiu intensywnych znajomości, które nigdy nie przekroczyły granicy czystej przyjaźni - doliczyłem się ich co najmniej dwóch. Co najmniej, bo było ich więcej, ale niektórych nie liczę, bo dzisiaj jedyne, co mi z nich pozostało to miłe wspomnienia. Pisząc tego bloga analizuję je i staram się znaleźć powody, dlaczego z tymi kobietami potrafię się dogadać i dlaczego nigdy w naszych relacjach nie pojawiła się iskierka pożądania. Póki co, nie mogę znaleźć odpowiedzi. Na takie znajomości nie ma chyba reguły i jasno określonych warunków jakie trzeba spełnić, by osiągnąć tak wysoki pułap i z niego nie spaść, nie przekraczając granicy, która jest tak naprawdę bardzo cienka. 

   Tak właściwie, czym jest przyjaźń? Dla mnie to coś, dzięki czemu masz ochotę ruszyć rano dupę z łóżka, bo wiesz, że zawsze ktoś jest z Tobą. Na portalach typu kwejk.pl pojawia się wiele definicji przyjaźni i mimo tego, że są przeważnie humorystyczne, zawierają w sobie samą prawdę. Przecież przyjaciel to ktoś, kto odbierze od Ciebie telefon w środku nocy i przyjedzie pomóc Ci zakopać zwłoki (tę definicję lubię najbardziej). Przyjaciel to ktoś taki, kto nie pyta Cię czy może otworzyć Twoją lodówkę, robi Ci non stop głupie żarty i w większości sytuacji się z Tobą droczy. Przyjaciel to ktoś, kto opierdoli Cię z góry na dół, kiedy masz zamiar wpakować się w kłopoty, a kiedy nie uda mu się przemówić Ci do rozsądku to przynajmniej będzie Twoim towarzyszem w celi. Ja mam obok siebie właśnie takich ludzi i w większości są to kobiety. Strasznie korci mnie opisanie tu kilku sytuacji, które przychodzą mi do głowy z tymi ludźmi w roli głównej, ale są one zbyt kompromitujące, zbyt osobiste lub po prostu mają na sobie obietnicę "nikomu o tym nie mówimy". W przyjaźni damsko-męskiej, kiedy jesteś facetem, fajne jest to, że np. kiedy idziecie razem do kina to ludzie nie patrzą na Was dziwnie (a co jeśli dwóch kumpli idzie do kina?). Oprócz tego kobieta czasami przyniesie Ci piwo (a o tym marzy większość facetów), kobieta pójdzie z Tobą na spacer, na zakupy. Przyjaciółka to fajna sprawa zwłaszcza wtedy, kiedy lubi gotować. Oglądanie meczu z przyjaciółką to też dobra opcja pod wieloma względami. Tych plusów przyjaźnienia się z kobietą można wymieniać i wymieniać. Oczywiście, większość z nich jest bliźniacza względem przyjaciela-kumpla, ale ja i tak uważam, że z kobietami można więcej. Dziewczyny bardziej się przywiązują i o wiele więcej uwagi poświęcają takim relacjom, i pewnie wynika to z tego, że po prostu szybciej się przyzwyczajają - przecież przyzwyczaić można się do wszystkiego. 

    


     Mocny gif, nie?


    Przyjaźń damsko-męska budzi wiele kontrowersji. Ostatnio w mediach (tych klasycznych i internecie), na tapecie pojawił się temat tzn. friends with benefits. Zastanawia mnie dlaczego niektórzy ludzie oburzają się, kiedy ktoś np. zaczyna o tym rozmowę. Przecież ludzie, którzy "bawią się" w takie coś są przeważnie dorośli i świadomi tego, co robią. Nikt za nich nie umrze, nikt ewentualnie nie będzie za nich płakał po nocach, więc po co te wielkie poruszenie i targanie swoich nerwów? No, ale to jest kwestia, która dotyczy tak naprawdę wpieprzania się kogoś w cudze życie, a to nie jest tematem tego wpisu. Zacząłem ten akapit w taki sposób, bo zmierzam do "innej wersji" przyjaźni między kobietą a mężczyzną. Chodzi mi o sytuację, kiedy dwie strony mają się ku sobie, a i tak nic z tego nie wynika. Takie relacje można nazwać przyjaźnią tylko wtedy, gdy i on, i ona są tego świadomi i jest to ich wspólna decyzja - jeśli któreś z nich chce czegoś więcej, to już nie jest przyjaźń. Do rzeczy - nie mówię tu o znajomości, która kończy się pójściem do łóżka...

     Ona go jara - jest naprawdę piękną dziewczyną. Może nie jest to jego ideał kobiecości, ale kręci go jej wygląd: ciało, styl ubierania się, fryzura, oczy... Oprócz tego jest inteligentna i chyba to jara go jeszcze bardziej. Potrafi być zimną suką i słodkim aniołkiem. Jest bezpośrednia i nie boi się rozmowy na żadne tematy. Lubi wypić piwo, obejrzeć mecz, pograć na Playstation, obejrzeć dobry film i zapalić blanta. Poza tym ma kilka innych cech, które mu odpowiadają. 

     On ją jara - jest naprawdę przystojnym facetem. Może nie jest to jej ideał mężczyzny, ale kręci ją jego wygląd: fajna klata, styl ubierania się, fryzura, uśmiech... Oprócz tego jest inteligentny i to chyba jara ją jeszcze bardziej. Potrafi być chamskim skurwielem i potulnym barankiem. Jest bezpośredni, ale z klasą. Mimo tego, że nie lubi chodzić na zakupy, spaceruje z nią godzinami po galerii. Lubi napić się wina, obejrzeć dobry film, wyjść na spacer. Jest czuły i opanowany. Zawsze wie jak znaleźć wyjście z opresji. Ona czuje się przy nim bezpiecznie.

    A oni nic - po prostu się przyjaźnią. Oboje wiedzą, że gdyby byli razem, pozabijaliby się po pięciu minutach (no, może przesadzam). Doskonale zdają sobie sprawę z tego, że nie są dla siebie stworzeni pomimo tego, że czują się w swoim towarzystwie doskonale. Nie mają oporu przed tym, by w swoim towarzystwie np. zmienić ciuchy. Ona zakłada jego koszule, a on śpi przy niej w samych bokserkach. Poza tym, nie dzieje się nic. Nie przekraczają pewnej granicy, nigdy nie robią zbyt dużego kroku i czują się z tym cholernie dobrze. Oboje są w związkach z kimś innym i kompletnie nie przychodzi im do głowy, żeby to zmienić. I wiecie co? To moim zdaniem jest najlepsza z możliwych przyjaźni - pełna swoboda, brak skrępowania i możliwość bycia sobą. W towarzystwie takiej osoby czujesz, że możesz być sobą w każdym calu. Nie musisz hamować się przed niczym (do granic rozsądku), nie musisz się martwić o nic i masz tę pewność, że cokolwiek zrobisz, ta druga osoba to zrozumie. Dogadujecie się bez słów, a mimo to nie chcesz niczego więcej. 

     W moim życiu jest też jedna kobieta, która była kiedyś moim całym światem. Nie wyszło - trudno. Mimo tego, że nie do końca się dogadaliśmy, dzisiaj jesteśmy przyjaciółmi i wcale nie boję się użyć tego słowa w przypadku tej dziewczyny. Minęło trochę czasu i chyba oboje dorośliśmy do tej znajomości. Dzisiaj jest tak, że potrafimy przegadać godziny, potrafimy wspólnie śmiać się w głos i płakać sobie w ramię. Czasami dzwonimy do siebie w środku nocy, żeby tak po prostu pogadać. Rozmawiamy o wszystkim i chyba nie ma rzeczy, której byśmy o sobie nie wiedzieli. 

Właśnie dlatego wierzę w przyjaźń damsko-męską i chyba nic tego nie zmieni. Jeśli ktoś uważa inaczej to w porządku. Niemniej, mówcie wtedy, że to Wy nie wierzycie w takie relacje, a nie że one wcale nie istnieją i nie mają prawa bytu.

Na koniec chciałbym podziękować wszystkim tym, którzy są ze mną - moim przyjaciołom. Jest wiele rzeczy w moim życiu na które mogę narzekać, ale akurat w tej kwestii jest wszystko w jak najlepszym porządku. 

PS.

Chciałbym podziękować blondynce, która siedziała dzisiaj w autobusie miejskim obok mnie, kiedy wracałem do domu i nagle zapytała mnie, czy wierzę w przyjaźń damsko-męską. Dzięki Tobie znalazłem temat na bloga. Dziękuję i mam nadzieję, że u Ciebie wszystko w porządku! ;)

Wiem, że tego nie przeczyta, ale jakoś czułem potrzebę napisania tych kilku zdań do niej. 

Do ponownego przeczytania,
Patryk

wtorek, 11 listopada 2014

Mamo, chodź spalimy razem tęczę!

     Nie będę oryginalny podejmując w tym wpisie temat, który dzisiaj jest na tapecie wszystkich mediów w naszym kraju. 11 listopada 2014 roku - 96 rocznica niepodległej Polski. Niestety, nie dla wszystkich ten dzień w roku oznacza cieszenie się z tego, że dzisiaj możemy żyć w swoim kraju i mówić w swoim ojczystym języku. A przecież to chyba właśnie o to w tym chodzi...

     Nie jestem wielkim patriotą i wcale za takiego się nie uważam. 11 listopada to dla mnie głównie dzień wolny od pracy - czas na odpoczynek. Podjęcie tematu Dnia Niepodległości jest dla mnie dość trudne ze względu na to, że nigdy nie przywiązywałem do niego większej wagi. Czuję, że niekoniecznie jestem osobą, która powinna wypowiadać się w tym temacie, ale stwierdziłem, że przecież to mój blog i mogę pisać na nim o czym tylko zapragnę. Zapraszam do lektury. ;)





     Włączyłem dzisiaj telewizor i zacząłem przeglądać kanały. Większość materiałów, które były dzisiaj puszczane na kanałach informacyjnych, skupiały swoją uwagę na obchodach z okazji Dnia Niepodległości w poszczególnych miastach naszego kraju. Niemal we wszystkich szanujących się mieścinach zostały zorganizowane, chociaż symboliczne uroczystości. Przeraża mnie wiele rzeczy, które wiążą się od jakiegoś czasu z dniem 11 listopada. Oczywiście mam na myśli ludzi, który za nic mają wydźwięk tego święta i jest to po prostu dla nich powód do tego, by niemal bezkarnie wszcząć zadymę na ulicach swojego miasta. To zabawne, że w powszechne dni nie dochodzi do takich sytuacji - np. Narodowcy nie wychodzą na ulice Warszawy i nie walczą z policją. Wyznawcy różnych poglądów politycznych nie okładają się pałami i nie rzucają w siebie pięciokilogramowymi kamieniami, niszcząc przy okazji wszystko, co spotkają na swojej drodze. Jak to się dzieje, że ten jeden dzień w roku jest powodem wylewu tak wielkiej ilości nienawiści i agresji? Za niedługo dziecko zapyta swojej mamy: pobawimy się w palenie tęczy? - Czy nie powinno być tak, że to właśnie 11 listopada wszyscy Polacy stają się jedną wielką rodziną i wspólnie świętują, wspólnie oddają hołd i razem z uśmiechem na twarzy przemierzają ulice, ubrani w narodowe barwy? Gdzieś chyba się zgubiliśmy i nie potrafimy odnaleźć drogi, którą powinniśmy kroczyć jako obywatele tego kraju - to straszne, bo przecież jesteśmy wspaniałym narodem z piękną historią. Zdecydowanie coś tu jest nie tak, jak być powinno...

     Nie chcę wrzucać wszystkich do jednego worka, bo przecież są osoby, które właśnie po to by świętować, wychodzą na ulice i uczestniczą w przemarszach, trzymając silnie biało-czerwoną flagę w dłoniach. Są też tacy, którzy nie robią zupełnie nic, tak jak ja. Niestety, robi mi się cholernie przykro, że nie jesteśmy przykładem dla dzieciaków, które za kilkanaście lat będą z kolei wychowywać swoje dzieci. Nie potrafimy pokazać im, jak powinny się zachować i za cholerę nie możemy zaszczepić w nich choćby odrobiny patriotyzmu. Nie takiego fanatycznego - zwykłego, przeciętnego, po prostu zdrowego. Nie mamy w sobie dobrych nawyków i to właśnie dlatego nie potrafimy sprawić, żeby nasze dzieci rozumiały fenomen dnia 11 listopada. A może my po prostu się boimy?

     


Jak zapewne się domyśliliście, powyższe zdjęcie przedstawia historyczne już spalenie tęczy w Warszawie podczas zamieszek dnia 11 listopada 2013 roku. Nie potrafię niestety pojąć (a może to i dobrze), dlaczego młodzi ludzie w ciągu kilku godzin z poprawnych obywateli potrafią stać się bestiami, którym piana wylewa się z ust. Potrafimy wyjść na ulicę i zrobić wielką rozróbę w centrum stolicy swojego kraju, a nie potrafimy walczyć ze swoimi największymi wrogami - politykami. Nie chcę w tym momencie wylewać wiadra pomyj na nasz rząd, bo z polityką mam tyle wspólnego co z joggingiem, czyli nic. Niemniej, każdy szanujący się obywatel, co nie co wie o tym, co odpierdala jego władza. Celowo użyłem wulgaryzmu, bo to co wyczyniają nasi politycy, podchodzi pod przypadek skrajny. A my? A my się dajemy i to tak po prostu. Oburzamy się siedząc przed telewizorem, kiedy w serwisie informacyjnym dowiadujemy się o podwyższeniu wieku emerytalnego, zmniejszeniu zasiłków dla potrzebujących rodzin czy podniesieniu podatków. Rzucamy mięsem wyrażając swoje niezadowolenie, widząc w telewizji jakiegoś polityka obrażamy go i równamy z ziemią, ale... nie robimy czegokolwiek, by zmienić kraj, w którym żyjemy i żyć będą nasze dzieci i wnuki. Nie potrafimy zmobilizować się po to, by poprawić poziom naszego wspólnego życia i żeby pokazać tym gościom żyjącym za nasz hajs, że nie powinni tak po prostu ruchać nas w dupę - póki co, pozwalamy im na to z uśmiechem na ustach. No, a przecież za pięć dni czekają nas wybory samorządowe. Kończąc tę kwestię, dodaję Wam poniżej zdjęcie z zadymy jaką zrobili Belgowie cztery dni temu, kiedy dowiedzieli się, że ich rząd chce podnieść wiek emerytalny - na ulice Brukseli wyszło ponad 100.000 ludzi i była to największa taka demonstracja w ich kraju od czasu II Wojny Światowej. Powinniśmy uczyć się od swoich znajomych z zachodu.





    Wracając jeszcze na chwilę do dnia dzisiejszego, spieszę z informacją, że dzisiaj nie było wcale lepiej niż rok temu. Warszawskie służby zatrzymały ponad 200 osób, które wszczęły zamieszki w okolicach ronda Waszyngtona. W ruch poszły butelki z benzyną, race i przedmioty, które były pod ręką. W całym zajściu ucierpiały poważnie cztery osoby, w tym dwóch funkcjonariuszy policji. Pytanie brzmi: po co to wszystko? 

Z ciężkim sercem,
Patryk.

Nocne igraszki - start!

     Jest noc z 10 na 11 listopada, godzina 3:40. Znów przyszedł ten moment w moim życiu, kiedy nie potrafię zasypiać o normalnej porze i znów do głowy przychodzą mi dziwne pomysły. Tym razem postanowiłem założyć bloga. Jednego już mam, ale to jest mój blog i tylko mój - ten będzie dla wszystkich.

     Pisanie to coś, co mnie uspokaja i czasami to jedyna droga ucieczki przed kompletnym zwariowaniem. Żeby sprowokować mnie do stworzenia jakiegoś chaotycznego tekstu nie potrzeba wiele - wystarczy coś, co mnie zirytuje, zaintryguje, rozbawi... Czasami piszę tylko dla przyjemności - tak po prostu mam. Jedni idą pobiegać, drudzy upijają się do nieprzytomności, a ja po prostu wsłuchuję się rytm stukających klawiszy. Siedzę sam na sam z pachnącym papierosem, ciszą i odrobiną weny. Zatracam się, gubię gdzieś zasięg i niekoniecznie zależy mi na tym, aby powrócić do rzeczywistości. Wklepuję te niezaradnie złożone zdania w klawiaturę mojego czerwonego laptopa i nie potrafię się zatrzymać. 

     Rok temu stworzyłem bloga, na którym miałem zamiar dzielić się ze światem swoimi przemyśleniami dotyczącymi sportu - nie wyszło. Problem polega na tym, że takie teksty nie pozwalają na wylanie z siebie wszystkich emocji by złożyć je w spójną całość, która nie będzie odbiegać od tematu - przynajmniej ja tak nie potrafię. Jestem zbyt chaotyczny, zbyt nierozgarnięty podczas pisania i chyba dlatego pojawiły się tam tylko dwa wpisy, a przed chwilą skasowałem tamtego bloga na dobre. To był fajny pomysł, ale nie dla mnie. Tutaj nie będę pisał regularnie, bo nigdy nie potrafiłem tego robić. Swojego bloga, którego mam od ponad sześciu lat, tworzę spontanicznie i zapewne w tym przypadku będzie tak samo. Mam tylko nadzieję, że o nim nie zapomnę. 

     Korzystając z okazji, że zapewne kilka osób przeczyta ten wpis z czystej ciekawości, chciałbym przekazać pewną informację ludziom, którzy czasami wpadają na mojego photobloga (niektórzy mają do niego dostęp). Znacie mnie i doskonale wiecie, czego możecie się tu spodziewać, więc jeśli chcecie, zapraszam do zaglądania również tutaj. Ten blog na pewno nie będzie wyglądał jak tamten, ale pewnych rzeczy nie da się tak po prostu pozbyć i wydaje mi się, że również tutaj znajdziecie coś dla siebie. ;)

To chyba byłoby tyle z mojej strony tytułem wstępu. Mamy dzisiaj wolne, więc postaram się naskrobać coś konkretnego w ciągu dnia. Pozdrawiam!